Są powieści, które bardzo trudno jest doczytać. Nie mam tu na myśli tego, że są kiepskie i toporne, czy na tyle głupie i infantylne, że czytelnik ma kłopot z przekręceniem strony, aż w końcu w połowie się poddaje i odkłada książkę z powrotem na półkę. Mam na myśli zwykłe przeciwności losu. Taką powieścią było dla mnie „Dziedzictwo”, którego kilka lat temu nie doczytałem do końca z powodu braku kilku ostatnich stron w kupionym przeze mnie egzemplarzu. Drugie podejście do tej książki przerwane zostało poprzez premierę którejś z nowych książek Grahama. Skończyć ją udało mi się dopiero za trzecim razem.
„Dziedzictwo” to jeden z pierwszych horrorów Grahama Mastertona. W 1981 roku pozycja pisarza była już ugruntowana kilkoma świetnymi powieściami, mimo to Brytyjczyk nie czuł się jeszcze królem współczesnej grozy i nie tworzył wydumanych, epickich scenariuszy. Zyskiwał na tym najbardziej klimat jego książek.
Ricky Delatolla handluje antykami. Pewnego niedzielnego popołudnia odwiedza go tajemniczy handlarz i sprzedaje mu po korzystnej cenie zbiór mebli. Pośród przeciętnych egzemplarzy znajduje się jeden bardzo niezwykły okaz – bogato rzeźbione, mahoniowe krzesło. Bohater nie wie jeszcze, że wszedł w posiadanie opętanego przez diabła rekwizytu, który w krótkim czasie zamieni życie Ricky’ego i jego rodziny w piekło.
Tajemnicze wydarzenia następują po sobie w szybkim tempie – na początku są to niegroźne znaki obecności złych mocy, takie jak obumieranie flory, czy kłopoty z czasem. Groza narasta, kiedy pojawiają się pierwsze ofiary śmiertelne. Delatolla nawiązuje współprace z Davidem Searsem, któremu podejrzanie mocno zależy na pozyskaniu mebla dla swojego Klienta. Okazuje się, że David skrywa pewną tajemnicę, której ujawienie doprowadzi do dramatycznych wydarzeń. Stawką staje się najpierw życie syna głównego bohatera, a potem istnienia setek niewinnych obywateli.
Już od pierwszej strony Masterton chwyta czytelnika za… no, powiedzmy, że za kark. Opisywane zdarzenia nie ociekają litrami krwi, w powieści próżno też szukać namnożonych scen wyuzdanego seksu, a mimo to od początku do końca jesteśmy w stanie wyczuć ogromny niepokój. Sposób w jaki Graham prezentuje życie przeciętnej rodziny, która z dnia na dzień staje w obliczu oddziaływania złych mocy i stara się przy tym nie stracić rozumu jest po prostu perfekcyjny. Pisarz udowadnia, że to nie krew i flaki rodzą w czytelnikach grozę, a dobry pomysł, opisy, dialogi i klimat.
Niestety, do beczki miodu dochodzi łyżka dziegciu. W tym wypadku jest nią, jak to u Mastertona nieszczęśliwie bywało – scena finałowa. Nie chcąc zdradzać szczegółów tym, którzy powieści jeszcze nie czytali wspomnę jedynie, że jest ona niedorzeczna, banalna i ociera się o szeroko zakrojone pojęcie absurdu. Zakończenie powieści nie jest może w stanie zniszczyć bardzo pozytywnych odczuć, które wywołuje „Dziedzictwo” jako całość, tym niemniej zostawia na twarzy czytelnika grymas niedowierzania. Powieść polecam oczywiście wszystkim fanom dobrych horrorów z klimatem rodem z klasy B (to nie jest wada wbrew pozorom), ostrzegam jednak, że finał zupełnie nie pasuje do reszty książki. Teraz zaczynam się zastanawiać, czy tych kilku ostatnich stron w moim pierwszym egzemplarzu ktoś wściekły i zawiedziony nie wyrwał celowo. Może był to sam diabeł, mieszkający w pewnym wielkim, pięknie rzeźbionym, mahoniowym krześle?
Autor recenzji: Piotr Pocztarek
Wydawnictwo: Dom Wydawniczy REBIS
Rok wydania: 2000
Liczba stron: 229
Format: 13 x 21
Ocena recenzenta: 9/10