Recenzja książki SZPITAL FILOMENY

Pomimo tego, że Graham Masterton w ostatnich latach skupiał się w dużej mierze na powieściach kryminalnych, fani jego prozy od czasu do czasu zostają uraczeni powrotem autora do jego macierzystego gatunku. „Szpital Filomeny” był w mojej ocenie jednym z najbardziej oczekiwanych horrorów – a apetyt rósł kiedy okazało się, że Brytyjczyk planuje opisać kolejną nawiedzoną nieruchomość, oczywiście robiąc to w swoim wyjątkowym stylu. Nie owijając w bawełnę mam przyjemność donieść, że najnowsza książką Mastertona to opowieść „w starym stylu”, mająca wszystkie części składowe, za które rzesze czytelników w Polsce i na świecie pokochały jego twórczość.

Gdybym zapytał fanów na jakimkolwiek konwencie horroru i fantastyki za co cenią sobie Mastertona, z pewnością odpowiedzieliby wielorako, ale na pewno wśród odpowiedzi padłby nastrój grozy i tajemnicy, makabryczne sceny oraz umiejętne połączenie wielu różnych, często z pozoru nie pasujących do siebie wątków. Na pewno znalazłoby się też miejsce na wykorzystanie jakiegoś egzotycznego ducha lub demona albo przetworzenie jakiegoś kulturowego czy religijnego motywu na autorską modłę. I wiecie co? Wszystkie te elementy pojawiają się w książce „Szpital Filomeny”, co mnie bardzo cieszy.

Mamy więc zabytkową rezydencję, która niegdyś była szpitalem dla wojennych weteranów, gdzie zaczynają się obecnie dziać dziwne rzeczy. Skonfrontować będzie musiała się z nimi Lilian Chesterfield, pracowniczka firmy deweloperskiej zamierzającej zrewitalizować obiekt, przekształcić w kompleks luksusowych apartamentów i sprzedać za grube miliony. Nie będzie jednak łatwo, bo ktoś – lub coś – stara się ewidentnie przerazić i wykurzyć nowych właścicieli. Czy to możliwe, by w szpitalu wciąż przebywali jego dawni rezydenci?

„Szpital Filomeny” nie jest klasycznym ghost story, a jeśli nawet ktoś będzie chciał go w ten sposób odebrać, to proszę bardzo – również się sprawdzi. Ja dostrzegam tutaj motywy z innych kultowych powieści Mastertona – antywojenne przesłanie niczym w „Manitou” czy klaustrofobiczny klimat „Walhalli” bądź „Drapieżców”. Mamy tajemnicze siły, których korzenie wykraczają daleko poza Wielką Brytanię. Ale jest też odpowiednia dawka umiejętnie podanej makabry, nieśpieszne tempo narracji i tajemnica utrzymana prawie do samego końca.

Masterton udowodnił, że wciąż potrafi pisać tak dobrze jak w latach 80. czy 90.. Najbardziej podobało mi się to, że tym razem pisarz zdecydował się nie wykorzystywać typowych dla gatunku i ostatnich powieści sztuczek, takich jak wprowadzaniem randomowych bohaterów i zabijanie ich w groteskowy sposób w tym samym rozdziale. Nie ma też jasnowidzów, mediów czy babć wyczulonych na zjawiska paranormalne. Tu wszystko ma swoje miejsce, wszystkich bohaterów możemy poznać lepiej i polubić, a jeśli któryś z nich zaliczy zgon, mamy szansę się tym bardziej przejąć. Takie podejście cenię w horrorze.

„Szpital Filomeny” obył się też bez wciskanej na siłę erotyki – a im jestem starszy, tym bardziej szanuję zdrowe, dojrzałe podejście do tej tematyki. Rozdziały są długie i rozbudowane, bohaterowie postępują logicznie i łatwo nie popadają w szaleństwo, a dobrze rozrzucone wątki łączą się zgrabnie w późniejszych rozdziałach. Przyznam szczerze, że trochę bałem się, czy zakończenie nie zepsuje reszty powieści, ale nic takiego nie nastąpiło. Może nie jest szczególnie spektakularne, ale śmiało można uznać je za satysfakcjonujące.

Napisy na okładce powieści, mówiące o hołdzie dla klasycznego horroru i powrocie do korzeni gatunku, nie są tym razem marketingowym wybiegiem i znajdują potwierdzenie w rzeczywistości. W przeciwieństwie do leniwie rozwijającego się „Domu stu szeptów”, „Szpital Filomeny” trzyma w napięciu przez prawie cały czas. Nie jest przegadany, jest natomiast bardzo spójny. To nastrojowa i klimatyczna powieść, po lekturze której wreszcie mogłem pomyśleć „oto stary Masterton, którego książki pokochałem będąc nastolatkiem”. Zaryzykowałbym stwierdzenie, że to najlepsza książka mistrza grozy od wielu lat.

Autor recenzji: Piotr Pocztarek
Wydawnictwo: Albatros
Rok wydania: 2023
Liczba stron: 384
Ocena recenzenta: 10/10

Recenzja książki WYBRYK NATURY

Przygody Jerry’ego Pardoe i Dżamilli Patel, pary londyńskich detektywów, którzy niczym Mulder i Scully z serialu „Z archiwum X” mierzą się z niebezpieczeństwami o charakterze paranormalnym, dość niespodziewanie stały się jedną z flagowych serii horrorów Grahama Mastertona. Nakładem wydawnictwa Rebis z początkiem sierpnia do sprzedaży trafi czwarta już część serii zatytułowana „Wybryk natury”. Tym razem sympatyczni i przebojowi bohaterowie będą badać sprawę brutalnych napadów i morderstw dokonanych rzekomo przez ludzi częściowo niewidzialnych.

Czytelnicy serii, którzy zaliczyli już powieści „Wirus”, „Dzieci zapomniane przez Boga” i „Ludzie cienia” nie powinni być zdziwieni – wszak Pardoe i Patel mierzyli się już z morderczymi lewitującymi ubraniami, zdeformowanymi płodami czy grupą neandertalczyków-kanibali, więc brutalni przestępcy z niewidocznymi wybranymi fragmentami ciał nie powinny być niczym zaskakującym. Najważniejsze jest tu samo śledztwo i rozwiązanie zagadki, a Masterton tym razem ponownie robi to, w czym od paru dekad zawsze był najlepszy.

Twórczość Grahama Mastertona właściwie od początku bazowała na interesujących mitach i legendach, a nierzadko również na nieznanych faktach lub „faktach” z życia postaci historycznych. Również w „Wybryku natury” brytyjski pisarz łączy różne, z pozoru nie pasujące do siebie wątki, przez co w powieści pobrzmiewają między innymi echa twórczości Charlesa Dickensa, z „Oliverem Twistem” na czele, czy życiorysu Josepha Merricka, słynnego Człowieka-Słonia, mężczyzny zniekształconego przez nieznaną wtedy nauce i medycynie chorobę.

Autor wraca tu do wątku, który wyjątkowo sobie cenię – mianowicie do alternatywnych światów. Multiwersum. Wieloświaty. Teoria strun. Idealny wątek na spektakularną opowieść, co od lat udowadniają nam między innymi giganci komiksu jak Marvel czy DC. Ale i Masterton już ponad dwie dekady temu zabrał nas na wycieczkę do alternatywnego Londynu i zafundował wycieczkę po paralelnych światach – jeśli chcecie ją odbyć, po tej lekturze sięgnijcie też po rzadko wspominaną i niesłusznie nieco zapomnianą powieść „Strażnicy piekła”.

Struktura książki „Wybryk natury” jest bardzo podobna do poprzednich części cyklu oraz innych napisanych ostatnio przez Mastertona horrorów. Na początku fragmenty pchające fabułę do przodu przeplatane są z rozdziałami zawierającymi brutalne opisy mordów przypadkowych osób. W drugiej połowie książka zamienia się już bardziej w klasyczny procedural, gdzie bohaterowie prowadzą śledztwo, zbierają dowody, kojarzą fakty czy wreszcie korzystają z niecodziennej pomocy – tym razem pewnego utalentowanego labradora o imieniu… Duch.

Pomimo pewnej powtarzalności schematu, z powieścią „Wybryk natury” obcuje się jak z nowym sezonem ulubionego serialu. Wiemy, czego się spodziewać i dostajemy dokładnie to, czego oczekiwaliśmy. Całość jest przy tym – tradycyjnie zresztą – napisana lekko i przystępnie, więc nie nudzimy się ani przez chwilę i łapiemy się na wciąganiu kolejnych rozdziałów. Pomimo kilku naprawdę gwałtownych scen autor nie epatuje tutaj przesadnie obrzydliwym gore ani mocną erotyką, co również zaliczam na plus. Ot mamy do czynienia z kolejną bardzo solidną odsłoną stosunkowo nowej, ale już szanowanej i lubianej serii. Pod pewnymi względami być może najlepszą do tej pory.

Autor recenzji: Piotr Pocztarek
Wydawnictwo: Rebis
Rok wydania: 2023
Liczba stron: 360
Ocena recenzenta: 8/10

Recenzja książki SABAT CZAROWNIC

Po latach zastanawiam się, czy „Szkarłatna wdowa” nie była jedną z najbardziej niedocenianych powieści Grahama Mastertona. Sam w 2015 roku nie byłem jakoś przesadnie zachwycony lekturą, być może przez to, że była to jedna z najbardziej „zaliterówkowanych” książek. Przed bardzo długo wyczekiwaną polską premierą kontynuacji („Sabat czarownic” ukazał się na rynkach anglojęzycznych w 2017 roku) powtórzyłem sobie lekturę pierwszej części i muszę przyznać, że klimat XVIII-wiecznego Londynu i Nowej Anglii potrafi urzekać i wciągać. Nie inaczej jest z drugą częścią opowieści o Beatrice Scarlet.

Słowem wstępu – zarówno „Szkarłatna wdowa” jak i „Sabat czarownic” to połączenie kryminału i powieści historycznej z niewielką domieszką gwałtownych scen rodem z horroru. Nie zabraknie też charakterystycznej dla autora szczypty erotyki. Główna bohaterka po śmierci ojca wyjechała z Londynu do Nowej Anglii, gdzie została żoną pastora i wykorzystywała swoją wiedzę aptekarską oraz doświadczenie w pracy z ziołami i chemikaliami do rozwiązywania tajemnic, które zabobonnym mieszkańcom XVIII-wiecznego miasteczka wydawały się być dziełami mocy nieczystych. Pragmatyzm Beatrice nie pozwalał jej wierzyć w działalność szatana, a sprawcą zła wszelkiego jak zwykle okazał się człowiek.

„Sabat czarownic” to powieść utrzymana w podobnym duchu. Naznaczona wieloma tragediami bohaterka wraca do Londynu, gdzie zostaje zatrudniona w przytułku dla prostytutek, czy jak kto woli – kobiet upadłych, które wykorzystują wdzięki swoich ciał by wyrwać się z szerzącego się w mieście ubóstwa. Personel placówki wydaje się być poświęcony swojej misji zbawiania rozwiązłych niewiast, ale szybko wychodzi na jaw, że w murach przytułki imienia Świętej Marii Magdaleny dzieje się coś niedobrego. Kolejne dziewczyny zwerbowane do pracy w fabryce tytoniu należącej do pewnego bogatego i szanownego handlarza znikają bez śladu. Mówi się, że były czarownicami przyzywającymi szatana, ale Beatrice w to nie wierzy.

Masterton doskonale radzi sobie z portretowaniem silnych ale wrażliwych postaci kobiecych i wielokrotnie udowaniał to w powieściach takich jak „Koszmar” czy cykl książek o detektyw Katie Maguire. To właśnie do tej ostatniej bohaterki porównywana jest Beatrice Scarlet i rzeczywiście coś w tym jest. Ale realia osiemnastowiecznych miejscowości, pieczołowicie  i skrupulatnie zbadane i przeniesione na papier przez brytyjskiego autora sprawiają, że „Sabat czarownic” staje się jeszcze ciekawszą pozycją.

Powieść jest dość długa, dopracowana i dobrze prowadzona, nie ma się wrażenia, że jakieś wydarzenia są wciskane na siłę albo że coś zostało potraktowane skrótowo. Beatrice jest wiarygodna i jako matka i jako kobieta wciągnięta w walkę ze złem. Podczas lektury czuć napięcie, a Masterton stara się nawet w pewnych momentach zaskoczyć czytelnika. Są sceny gwałtowne i krwawe, nawet obrzydliwe. Jest brudna i niewskazana dla młodszych czytelników erotyka ocierająca się o pornografię. Czy to wada? Wręcz przeciwnie – takie były wtedy realia. Idealne dla scen obscenicznych i podłych ludzi potrafiących wykorzystać słabość innych.

 „Sabat czarownic” sprawdza się dobrze jako kontynuacja i jako samodzielna powieść, podobała mi się też bardziej niż część pierwsza i chętnie przeczytałbym kolejny tom, jeśli Graham kiedykolwiek zdecyduje się go napisać. A ma taką możliwość, bo zakończenie, chociaż mogłoby być definitywne, pozostawia jednak pewne pole do dalszych opowieści. Lektura zajęła mnie na kilka długich wieczorów i przypomniała mi nawet obcowanie z sagami historycznymi Mastertona, za którymi bardzo tęsknie.

https://www.wydawnictwoalbatros.com/wp-content/uploads/2022/03/Sabat-czarownic-RGB-600px.jpg

Autor recenzji: Piotr Pocztarek
Wydawnictwo: Albatros
Rok wydania: 2022
Liczba stron: 416
Ocena recenzenta: 9/10

 

 

 

 

Recenzja książki NOC SKORPIONA

Po napisaniu ciurkiem wielu tomów serii o Katie Maguire, Graham Masterton coraz częściej powraca do macierzystego gatunku, w wyniku czego znów otrzymujemy coraz więcej horrorów sygnowanych nazwiskiem Brytyjczyka. „Noc skorpiona” to książka, która tak naprawdę powinna być zatytułowana „Złodziej dusz” (tytuł oryginalny „The Soul Stealer”), ale jak wiemy, ponad dekadę temu inny polski wydawca nazwał tak siódmy tom serii przygód Jima Rooka. Tak czy siak, mamy do czynienia z horrorem charakterystycznym dla pióra Mastertona, a jednak nieco spokojniejszym i wyważonym.

Jeśli powiem „horror z motywem indiańskim”, większość z Was pomyśli na pewno o „Manitou”, debiutanckiej powieści grozy Grahama Mastertona z 1975 roku. Powieść ta przyniosła autorowi międzynarodową sławę, została przetłumaczona na wiele języków, przeniesiono ją na wielki ekran, powstało też kilka sequeli. Nic więc dziwnego, że motywy dotyczące rdzennych mieszkańców Ameryki są tak bliskie sercu pisarza.

Masterton wprowadza nową parę bardzo klasycznych bohaterów. Trinity Fox to młoda, dwudziestokilkuletnia sprzątaczka, która musi zajmować się swoim ojcem alkoholikiem oraz dwójką młodszego rodzeństwa – siostrą Rosie i bratem Buddym. Pewnego dnia kobieta dostaje telefon od swojej koleżanki Margo, która bardzo się czegoś boi i pilnie chce się zobaczyć z Trinity w pobliskim barze. Kiedy ta jednak przybywa na miejsce, zastaje jednak zwęglone zwłoki.

Tu drogi Trinity przecinają się z byłym policjantem po przejściach. Nemo Frisby nie pracuje już w zawodzie, ponieważ donosił na przełożonych przyjmujących łapówki. Obecnie trudni się fachem prywatnego detektywa, a w terenie lubi przebywać między innymi dlatego, że jego małżeństwo w gwałtownym tempie się rozpada. Tak zaczyna się prywatne śledztwo, które prowadzi do wpływowego hollywoodzkiego producenta. Bohaterowie wchodzą w świat celebrytów, osób z pierwszych stron gazet i odkrywają, że w tym cynicznym otoczeniu bardzo wiele młodych kobiet znika bez śladu.

„Noc skorpiona” to mieszanka kryminału z motywami grozy, przyprawiona domieszką indiańskiej magii, ale to jednak tego pierwszego gatunku jest tu wyraźnie więcej. I chociaż zdarzają się tutaj makabryczne sceny palenia żywcem i okaleczeń, to jednak nie znajdziemy tu klasycznej horrorowej rzezi, z którą kojarzony jest Masterton. Chociaż późniejsze powieści z serii „Manitou” serwowały szeroko zakrojone apokaliptyczne sceny, które masowo pochłaniały ofiary, w najnowszym horrorze Brytyjczyka ich nie znajdziemy. Jest bardziej kameralnie, a każda śmierć ma znaczenie i robi większe wrażenie.

Jeśli weźmiemy pod lupę motywy, zaczynamy dostrzegać autora w bardziej klasycznym wydaniu. Indiański demon budzący się do życia? Jest. Duchy? Są. Dziwaczne wizje? Obecne. Strażnicy wielkiej magicznej mocy, dzielący się swoimi naukami z parą bohaterów także się tu znajdą. Z każdym kolejnym rozdziałem Trinity i Nemo dążą do nieuchronnej konfrontacji z antagonistą i potężnym demonem, który działa na jego usługach.

„Noc skorpiona” lepiej sprawdza się jako kryminał z wątkami obyczajowymi, niż jako makabryczny horror. Powieść jest spokojniejsza, nawet finał nie został przez autora przeszarżowany, a jak wiemy, w przeszłości zdarzało mu się poszaleć w ostatnich rozdziałach. Bohaterowie są dobrze skonstruowani i coś mi mówi, że w przyszłości możemy ich jeszcze zobaczyć w kolejnych powieściach.

Podsumowując, „Noc skorpiona” to dobrze napisana i umiejętnie skonstruowana powieść, z bohaterami, których nie sposób nie polubić i motywami grozy, które nie dominują całej historii, a stanowią do niej jedynie sympatyczny dodatek. Nic tylko wyczekiwać kolejnego horroru z długaśnej bibliografii Mastertona.

Autor recenzji: Piotr Pocztarek
Wydawnictwo: Rebis
Rok wydania: 2022
Liczba stron: 384
Ocena recenzenta: 8/10

Recenzja książki LUDZIE CIENIA

Mastertonowi zdarza się ostatnio coraz częściej wracać do swojego macierzystego gatunku – horroru. Co więcej, myśli o tym na tyle poważnie, że jego najnowsze powieści grozy zamieniły się już w trzytomową serię, zapoczątkowaną w 2018 roku książką „Wirus” i kontynuowaną w „Dzieciach zapomnianych przez Boga”. Trylogię zamyka wydana przez Rebis pozycja „Ludzie cienia”, w której detektywi Jerry Pardoe i Dżamila Patel ponownie łączą siły, by rozwiązań zagadkę makabrycznych zbrodni na ulicach Londynu.

Autor sięga po motyw, który w jego twórczości gościł stosunkowo rzadko – mianowicie kanibalizm. Nie jest to najbardziej wdzięczny temat na powieść grozy, chociaż np. taki Jack Ketchum pokazał, że można go ograć intrygująco i przerażająco. Masterton nie byłby jednak sobą, gdyby na kwestii kanibalizmu poprzestał. Nie od dziś wiemy, że autor ten nie idzie po linii najmniejszego oporu, stąd też w „Ludziach cienia” znajdziemy też inne motywy.

Już od początku wiadomo, że nie mamy do czynienia ze zwykłymi napastnikami. Ludożercy zachowują się bowiem jak neandertalczycy, działają stadnie i ewidentnie są czymś napędzani, wiadomo jednak, że nie o zwykłe narkotyki tu chodzi. Do tego skupieni są wokół tajemniczego rogatego bóstwa. Sataniści opanowali Londyn? A może mamy do czynienia z nieznanym kultem religijnym? Dwójka bohaterów powieści, niczym Fox Mulder i Dana Scully, będą musieli rozwiązać zagadkę.

Im więcej rozdziałów zaliczymy, tym bardziej „Ludzie cienia” zamieniają się w klasyczny procedural. Wygląda to jakby Masterton tak mocno wszedł w policyjno-śledcze klimaty, że i w najnowszym horrorze postanowił przeczołgać Pardoe i Patel po meandrach tego niewdzięcznego zawodu. Bohaterowie przesłuchują świadków, badają miejsca zbrodni, rozmawiają z niezależnymi ekspertami, studiują mapy, ale postacie są na tyle wdzięcznie skonstruowane, że opowieść nie nuży powtarzalnością i chętnie udajemy się w tę podróż razem z nimi.

Powieść „Ludzie cienia”, podobnie jak poprzednie odsłony tej serii, prezentuje nam kilka mocnych i brutalnych scen. Przybijanie ludzi do ścian każdemu miłośnikowi twórczości Brytyjczyka przywiedzie na myśl rozdział otwierający powieść „Czarny anioł”. Do tego mamy tu całkiem solidny zestaw scenek gore, ludzi płonących i pożeranych żywcem, roztrzaskane czaszki i wyłupione gałki oczne. Można by powiedzieć – klasyka „mięsnego” horroru, chociaż po latach i po którymś razie takie obrazki nie powalają już tak jak kiedyś.

Masterton nic nie stracił ze swojego gawędziarskiego stylu, przez co książkę czyta się wyśmienicie i dość szybko. Całość jest napisana po prostu bardzo sprawnym i przystępnym językiem, dialogi są chwytliwe, a opisy odmierzone zostały w idealnych proporcjach – nie zniechęcają, ale jest ich na tyle dużo, by precyzyjnie nakreślić akcję. Zaskoczyło mnie natomiast to, że tym razem autor nie zdecydował się na wiele wątków nadprzyrodzonych (występują, ale w naprawdę minimalnej dawce), szczególnie jeśli porównać „Ludzi cienia” z poprzednimi tomami serii.

„Ludzie cienia” to kolejna powieść Grahama Mastertona, która wykorzystuje motywy, z których autor jest najbardziej znany. Mamy więc tajemnicę z przeszłości, mamy nieprawdopodobny pomysł, który z perspektywy przeciętnego czytelnika może wydawać się zabawny, ale z punktu widzenia miłośników horroru będzie szalony, nieokiełznany i o wysokich walorach rozrywkowych. Nie bez kozery wspomniałem o bohaterach serialu „Z archiwum X” – nowy horror Brytyjczyka jest jak odcinek tego telewizyjnego klasyka. Jeśli nie podejdziemy do niego w stu procentach na poważnie, otrzymamy świetnie napisany i strawny mix motywów grozy, który zapewni lekką acz makabryczną rozrywkę na kilka wieczorów.

Autor recenzji: Piotr Pocztarek
Wydawnictwo: Rebis
Rok wydania: 2022
Liczba stron: 344
Ocena recenzenta: 8/10

Recenzja książki DOM STU SZEPTÓW

Graham Masterton w ostatnich latach skupiał się raczej na powieściach kryminalnych z obyczajowym posmakiem, nie oznacza to jednak, że całkowicie zapomniał o horrorach, gatunku, który uczynił go sławnym, a przynajmniej rozpoznawalnym na niemal całym świecie. „Dom stu szeptów” nie jest jednak powieścią grozy, z jakimi zazwyczaj kojarzymy Brytyjskiego pisarza. Nie znajdziemy tu hektolitrów krwi i kilometrów flaków, a erotyki jest jak na lekarstwo. Mamy natomiast do czynienia z klasyczną, nastrojową opowieścią o nawiedzonej posiadłości, dla mnie ważną i wyjątkową o tyle, że autor zdecydował się mi ją zadedykować.

Masterton już niejeden raz udowodnił, że jeśli bierze na warsztat motywy ograne już na milion sposobów, zawsze stara się podejść do nich w oryginalny sposób. Dla przykładu, o wampirach od nieco innej strony pisał w „Krwi Manitou” czy „Pogromcy wampirów”. Tematykę duchów i nawiedzonych domów autor poruszał już chociażby w „Muzyce z zaświatów” czy „Walhalli”, jednak „Dom stu szeptów” to nieco inna para kaloszy.

Powieść zaczyna się bardzo klasycznie. Po tajemniczej śmierci surowego ojca troje rodzeństwa Russell ma stawić się w rozległem posiadłości Allhallows Hall w Dartmoor. Coś, co pewnie w większości przypadków zamieniłoby się w ciągnącą się latami kłótnią o spadek, zamienia się w dramatyczny koszmar, kiedy znika syn głównego bohatera – Roba Russella. Zakrojone na szeroką skalę poszukiwania na otaczających posiadłość wrzosowiskach nie przynoszą rezultatu.

Jednocześnie w rezydencji zaczynają dziać się dziwne rzeczy. Wyraźnie wyczuwalna jest tu czyjaś obecność, w mrocznych korytarzach słychać czyjeś szepty, a paranormalne manifestacje przybierają na sile z każdą godziną. Czy to możliwe, żeby lokalna legenda o demonicznym mężczyźnie polującym z hordą dzików psów na nieochrzczone dzieci była prawdziwa?

W „Domu stu szeptów” Masterton długo każe czekać na odkrycie tajemnicy. Tym razem pisarz postawił na budowanie napięcia i kreowanie atmosfery, a nie na zostawianie zwłok co paręnaście stron, jak miał to niegdyś w zwyczaju. Jednocześnie autor wykorzystuje wyróżniki, które zawsze cechowały jego powieści grozy – mamy więc pojawiających się i szybko znikających ekspertów od spraw paranormalnych (nie, Harry’ego Erskine’a tym razem nie było w pobliżu), mamy historyczny kontekst, tym razem opowiadający o prześladowaniach katolickich księży, wreszcie mamy też potężną złą siłę, która miejscami przywodziła mi nawet na myśl Mictlantecuthli z kultowego i genialnego „Wyklętego”.

„Dom stu szeptów” może więc stanowić zaskoczenie nawet dla największych fanów Grahama Mastertona – zdecydowana większość książki to spokojne i powolne snucie opowieści, z bardzo dużą dawką dialogów. Dopiero na sam koniec Brytyjczyk przyspiesza i serwuje nam istną jazdę bez trzymanki (i to dosłownie). Ale przewrotnie to właśnie gwałtowny finał jest najsłabszym elementem tej misternie utkanej historii. O wiele lepiej wypada wstęp i rozwinięcie, gdzie możemy lepiej poznać dobrze skonstruowanych bohaterów i obserwować, jak radzą sobie w obliczu niepojętego. Autor nie szarżuje, stara się być naturalny, co bardzo dobrze mu wychodzi. Hamulce puszczają dopiero na sam koniec.

Najnowsza książka Grahama Mastertona nie zawodzi na tych płaszczyznach, w których autor zawsze czuł się dobrze. Przede wszystkim warsztatowo to świetna powieść. Dzięki literackiemu kunsztowi autorowi udało się uniknąć nudy nawet w momentach, kiedy akcja niespiesznie sunie do przodu. Jest nastrojowo i klimatycznie, bohaterów da się polubić, jest tajemnica i – tradycyjnie już – przesadzony finał. Ja nabrałem apetytu na kolejne powieści grozy Mastertona i z niecierpliwością wyczekuję już „The Soul Stealer” i „The Shadow People”.

Autor recenzji: Piotr Pocztarek
Wydawnictwo: Albatros
Rok wydania: 2021
Liczba stron: 352
Ocena recenzenta: 8/10

Recenzja książki DO OSTATNIEJ KROPLI KRWI

Graham Masterton jest niezmordowany jeśli chodzi o thrillery z Katie Maguire i chociaż zrobił sobie aktualnie krótką przerwę, wiemy już, że dzielna bohaterka powróci w kolejnych książkach. Zanim to jednak nastąpi rzućmy okiem na jedenasty już (!) tom przygód irlandzkiej nadkomisarz i sprawdźmy, z czym będzie miała do czynienia w „Do ostatniej kropli krwi”. Nie jest żadną tajemnicą, że będzie działo się całkiem sporo.

Cork zalewa fala przestępczości i nadal może się wydawać, że to najniebezpieczniejsze miejsce na Ziemi, a już na pewno w Irlandii. Oczywiście wszyscy, którzy czytali poprzednie tomy wiedzą, że zbrodnia jest tam na porządku dziennym, a oficerowie Garda Siochana z Anglesea Street muszą na co dzień mierzyć z samymi okropieństwami. Jednak tym razem autor zrzuca na barki Katie nie tylko wojnę dwóch brutalnych gangów, ale i podpalenie samochodu z wpływowym sędzią w środku, zamach bombowy w laboratorium farmaceutycznym czy seryjnego mordercę spychającego bogu ducha winnych przechodniów do rzeki Lee.

Część zbrodni się ze sobą łączy, inne są przypadkowe, a Masterton jak zwykle prowadzi równolegle kilka wątków, przeplatając sprawy kryminalne z aspektami obyczajowymi, ukazując wyjątkowo burzliwe życie prywatne Katie Maguire. Jeśli zastanawiacie się, ile na swoich barkach może unieść jedna osoba, bohaterka cyklu Mastertona jest odpowiedzią, że naprawdę wiele. Katie straciła już dziecko, kilku życiowych partnerów, padła ofiarą molestowania seksualnego, seksizmu i wielu innych okropieństw. Obecnie nie dość, że jest jeszcze w żałobie i szoku oraz ma na głowie wszystkie zbrodnie w Cork, to jeszcze znajduje się pod ostrzałem nieprzychylnych, szukających sensacji mediów.

Masterton do perfekcji opanował sztukę opowiadania ciekawych historii w prosty, przystępny sposób z użyciem obrazowego, pełnego trafnych porównań i opisów języka. Pomimo tego, że w tym przypadku jedenasty raz pisze z grubsza o tym samym, cały czas potrafi przykuć uwagę czytelnika i sprawić, by ten się nie nudził ani przez chwilę. Autor nie potrzebuje wyszukanych mozaikowych zagadek kryminalnych, które szokują tożsamością sprawcy na ostatniej stronie. Wybrał inny kierunek: stworzył przekonujący świat pełen żywych, wiarygodnych i charakterystycznych postaci (choć część z nich nieco za bardzo przerysował), które po prostu żyją, pracują, zakochują się i mają codzienne problemy. I wcale nie znaczy to, że książka nie potrafi zaskoczyć. Wręcz przeciwnie.

„Do ostatniej kropli krwi” to powieść dojrzała, umiejętnie prowadzona, przepełniona wciągającymi wątkami, dobrze skrojonymi dialogami i opisami, a wszystko podane jest w praktycznie idealnych proporcjach, dzięki czemu ani nie możemy się znudzić, ani bezrefleksyjnie przelecieć przez powieść. Całość przyprawiona została oczywiście szczyptą brutalności (ale wiarygodnej, nie przeszarżowanej) i odrobiną erotyki. Trudno się dziwić, skoro od zawsze były to cechy charakterystyczne dla książek Mastertona. A wszystko to na bardzo wysokim poziomie szczegółowości.

Katie Maguire to bohaterka silna, niezależna, ale i wrażliwa. Na co dzień funkcjonuje w świecie mężczyzn – głównie brutalnych, głupich i cynicznych – ale sama też nie jest nieskazitelnym ideałem. Aby móc zajrzeć we wszystkie zakamarki jej psychiki ponownie zachęcam do poznania wszystkich poprzednich przygód Katie Maguire przed sięgnięciem po „Do ostatniej kropli krwi” – bez tego sporo się straci. Koniecznie nadróbcie serię od pierwszego tomu, aby móc cieszyć się każdym rozbudowanym wątkiem i poznać tę historię od początku do końca (którego, póki co, jeszcze nie widać).  Dla mnie najnowsza odsłona serii plasuje się w czołówce tych najlepszych książek o irlandzkiej nadkomisarz.

Autor recenzji: Piotr Pocztarek
Wydawnictwo: Albatros
Rok wydania: 2021
Liczba stron: 448
Ocena recenzenta: 9/10

Recenzja książki DZIECI ZAPOMNIANE PRZEZ BOGA

Graham Masterton jest niekwestionowanym królem horroru (tak, tak, King też), ale jego macierzysty gatunek ostatnimi laty coraz częściej szedł w odstawkę. Brytyjski pisarz częściej sięgał po kryminał/thriller, a jego bestsellerowa seria z Katie Maguire rozrosła się do nieprawdopodobnych rozmiarów – na ten moment jest to jedenaście tomów, z czego dziesięć wydanych w Polsce. O Katie na pewno jeszcze usłyszymy, ale fanów grozy powinien ucieszyć fakt, że Mastertonowi zdarza się ostatnio wracać do horroru. Jednym z najnowszych osiągnięć w tym gatunku jest powieść „Dzieci zapomniane przez Boga”.

„Dzieci zapomniane przez Boga” to kontynuacja wydanego w 2018 roku horroru „Wirus”, ale kontynuacja luźna, obie książki łączą bowiem tylko ci sami bohaterowie, kilka wspominkowych zdań i miejsce akcji – Londyn. W „Wirusie” chodziło o… mordercze ubrania, a w niniejszej książce, jakkolwiek to nie brzmi, do głosu dojdą… abortowane płody. Potwornie zdeformowane, uszkodzone, chore, teoretycznie nie mają prawa żyć, ale z jakiegoś powodu nie chcą umrzeć. Wręcz przeciwnie – desperacko i nieraz krwawo walczą o życie. Tylko co z tym dziwnym zjawiskiem mają wspólnego zapchane obrzydliwą masą tłuszczu i śmieci kanały pod miastem, dziwne zielone płomienie i tajemnicza postać z dymu?

„Dzieci zapomniane przez Boga” to taki miks motywów, które przewijały się już przez twórczość Mastertona, a które były zawsze wysoko cenione przez fanów. Dla przykładu – sceny „szpitalne”, gdzie lekarze głowią się nad zdeformowanymi płodami przywiodły mi na myśl sceny z kultowego i legendarnego już powieściowego debiutu Brytyjczyka – „Manitou”. Duszne kanały żywo przypominają te z „Dziecka ciemności”, a legenda o potężnej czarownicy przypomina „Piątą czarownicę” czy „Szkarłatną wdowę”. Nie chodzi o to, że powieść jest wtórna, tylko o to, że czytelnicy podczas lektury poczują się jak w domu.

Nie sposób nie polubić głównych bohaterów powieści. Jerry Pardoe i Dżamila Patel to duet wykreowany na modłę Foxa Muldera i Dany Scully. Masterton nie poświęca czasu na rozwinięcie ich historii, nie wikła ich też w romans (chociaż coś mi mówi, że jeszcze przyjdzie na to czas), a skupia się raczej na ich cechach charakteru. Jerry cały czas śmieszkuje, jest sarkastyczny, a Dżamila w każdych okolicznościach stara się trzymać powagę i fason. Nie są to może bohaterowie zdolni pociągnąć samodzielnie fabułę do przodu, ale nie sposób nie pałać do nich sympatią.

„Dzieci zapomniane przez Boga” serwuje nam kilka krwawych scen, ale autor nie skupia się na opisach okrutnych okaleczeń. Raczej mówi o nich zdawkowo, rzeczowo, a po potwornych wydarzeniach zostają nam po prostu ślady krwi. Pisarz nie idzie też na łatwiznę i nie tworzy rozdziałów, w których makabrycznie giną przypadkowo wprowadzani na scenę ludzie. Postacie drugoplanowe są oczywiście masakrowane, ale nie mamy odczucia, że jest to oderwane od fabuły – za to duży plus.

Mając na tapecie tak trudny, skomplikowany i poważny temat, który budzi po dziś dzień kontrowersje w Polsce i na świecie, Masterton powstrzymał się od zabierania głosu, moralizatorstwa czy indoktrynacji. Kwestia ochrony życia nienarodzonych jeszcze dzieci dla każdego ma inny wymiar, dla jednych bardziej światopoglądowy, dla innych etyczny i moralny, a dla jeszcze innych religijny i lektura „Dzieci zapomnianych przez Boga” nie sprawi, że ktoś nagle zmieni dotychczas wyrobione zdanie. To rozrywkowy horror, a nie filozoficzna rozprawka.

Jeśli miałbym się do czegoś przyczepić, byłoby to gwałtowne, krótkie i urwane zakończenie – to mankament towarzyszący wielu powieściom tego autora, ale i książkowym horrorom wielu innych pisarzy. Szkoda, bo fabuła tej stosunkowo długiej książki rozwija się konsekwentnie i spokojnie całość mogłaby być jeszcze o jakieś sto stron dłuższa. A gdyby Masterton poświęcił więcej miejsca opisom i rozwinął rys psychologiczny bohaterów, moglibyśmy otrzymać powieść, której rozmiarów nie powstydziłby się George R.R. Martin. Ale wszyscy wiemy, że Brytyjczyk taki nie jest – dawkuje zarówno opisy jak i dialogi w idealnych proporcjach, a akcja szybko posuwa się do przodu.

„Dzieci zapomniane przez Boga” to udana, szybka i interesująca, bardzo dobrze napisana lektura, która mieści się w kanonie opowieści grozy, z których Masterton słynie od 45 (!) lat. Mamy zagadkę, ludowe podania i legendy, opowieści starców, księdza, tajemnicze wydarzenia, sporo krwawych scen. Może zabrakło trochę więcej nastrojowości i atmosfery grozy, które cechowały większość horrorów z lat 80-tych i 90-tych, a może to kwestia zmiany percepcji. Kiedyś nie można było przecież spróbować nagrać ducha smartfonem, a portretu pamięciowego wrzucić na Facebooka i Twittera i atmosfera zaszczucia oraz osamotnienia wydawała się po prostu większa. Ale nie ma co narzekać – bo hej! – to przecież nowy horror Grahama Mastertona!

P.S. Jedno ostrzeżenie – książka pełna jest literówek – tym razem redakcja i korekta nie zadziałała tak jak powinna. Mam nadzieję, że zostanie to poprawione przy dodruku lub drugim wydaniu.

Okładka książki DZIECI ZAPOMNIANE PRZEZ BOGA

Autor recenzji: Piotr Pocztarek
Wydawnictwo: Rebis
Rok wydania: 2020
Liczba stron: 376
Ocena recenzenta: 8/10

Recenzja książki ŻEBRZĄC O ŚMIERĆ

Tegoroczne wakacje są czasem prawdziwych żniw dla fanów twórczości Grahama Mastertona – światło dzienne ujrzą bowiem łącznie aż cztery książki, z czego dwie to wznowienia, a dwie to  zupełnie świeżutkie premiery. Pierwszą z nich jest wydana przez Wydawnictwo Albatros jubileuszowa, bo dziesiąta już część cyklu powieściowego o Katie Maguire, zatytułowana „Żebrząc o śmierć”. Jeśli znacie tę serię, to wiecie, czego się po niej spodziewać, ale autor wciąż potrafi zaskakiwać na kilku płaszczyznach. Seria cierpień i problemów, jakie pisarz zrzuca na swoją bohaterkę, wprawiłaby w osłupienie samego biblijnego Hioba.

U Mastertona Cork wydaje się być najniebezpieczniejszym miejscem na Ziemi, a statystyki zgonów tylko rosną. Tym razem Katie będzie zmagała się z problemem bezdomnych okupujących ulice miasta. Nie dość, że sami w sobie stanowią element krajobrazu, któremu wypadałoby w końcu jakoś skutecznie pomóc, to jeszcze stają się oni ofiarami ścierających się rumuńskich gangów, którzy wykorzystują żebraków i zabierają im sporą część zdobytych przez nich pieniędzy. Kto i dlaczego wysyła bezdomnych na tamten świat pomagając sobie wiertarką lub benzyną i płomieniem?

W „Żebrząc o śmierć” Masterton równolegle prowadzi kilka wątków kryminalnych – mamy tu także ciekawą sprawę tajemniczych zgonów w karetkach, a właściwie jednej, w której nawet pacjenci z szansą na przeżycie wydają swoje ostatnie tchnienie. Nie wszystkim elementom pisarz poświęca tyle samo miejsca, przez co niektóre wątki potraktowane są bardziej po macoszemu lub nagle się urywają, ale kiedy dodamy do siebie je wszystkie, stworzą wiarygodne tło codziennego życia zawodowego funkcjonariuszy Garda Siochana w Irlandii.

Pisarz z grubsza panuje nad wszystkimi wątkami i sprawia, że właściwe do końca nie tracimy zainteresowania żadnym z nich. Umówmy się jednak, że to nie wielkie zagadki kryminalne były domeną serii o Katie Maguire i „Żebrząc o śmierć” nie będzie pod tym kątem wyjątkiem. Na pierwszym planie od zawsze była tu główna bohaterka i jej życie osobiste, a właściwie pasmo nieszczęść, które dotyka ją nieustannie, właściwie od początku. Na poziomie dziesiątego tomu może się to wydawać nieco powtarzalne, ale wciąż wciąga i bawi czytelnika, o ile „bawieniem” można nazwać śledzenie losów najbardziej pechowej i pokrzywdzonej komisarz świata. Mam wrażenie, że w życiu funkcjonariuszki nie ma miejsca na ani jeden promyk szczęścia.

Powieść jest dojrzała i muszę przyznać, że cieszę się, iż Masterton powstrzymał się od epatowania bardzo krwawymi opisami przemocy. Nie zrozumcie mnie źle – powieść jest naprawdę brutalna, miejscami okrutna, ale autor nie celebruje opisów przemocy i podaje dokładnie tyle opisów, ile potrzeba, żeby zmrozić krew w żyłach, ale nie przeszarżować. I bardzo dobrze – gore zostawmy na horrory. Powieść jest świetna warsztatowo, a Masterton wciąż pisze doskonale, nie przesadza z niepotrzebnymi opisami, ale też nie rozmydla akcji samymi dialogami. Proporcje w powieści są więc idealne. Podobnie odbieram kwestię erotyki, która w tej akurat powieści praktycznie nie występuje, a jak już się pojawia, to ma ogromne uzasadnienie fabularne.

Jeśli nie znacie poprzednich perypetii Katie Maguire, ponownie gorąco zachęcam do zapoznania się z nimi przed sięgnięciem po „Żebrząc o śmierć”. Świat skonstruowany w tym cyklu rozrósł się już do takich rozmiarów, że siłą rzeczy wiele wątków ciągnie się przez kilka tomów i lektura wyłącznie najnowszej odsłony może sprawić, że część wątków wyda Wam się wyrwana z kontekstu. Zdecydowanie polecam przeczytać całość chronologicznie – wtedy każda z powieści zyskuje jeszcze więcej. A zakończenie niniejszego tomu z pewnością odciśnie jeszcze na Katie piętno w kolejnej, jedenastej już odsłonie pt. „The last drop of blood”, która w języku angielskim ukazała się lutym bieżącego roku.

Autor recenzji: Piotr Pocztarek
Wydawnictwo: Albatros
Rok wydania: 2020
Liczba stron: 480
Ocena recenzenta: 9/10

Recenzja książki ŚWIST UMARŁYCH

Trudno uwierzyć, ale cykl powieściowy o Katie Maguire, który narodził się w 2002 roku jako pojedyncza powieść, doczekał się właśnie dziewiątej odsłony w postaci książki „Świst umarłych”. A przecież to jeszcze nie koniec, bo Graham Masterton opublikował niedawno jedenasty (!) tom i wszystko wskazuje na to, że wcale nie zamierza na tym poprzestać. Czy tak wyeksploatowana tematyka, jak walka ze zbrodnią w Cork, potrafi jeszcze trzymać czytelnika w napięciu? W rękach zdolnego i doświadczonego pisarza na pewno tak.

Tym razem Katie będzie miała do czynienia ze śledztwem, które może skompromitować całą Gardę. Ofiarami brutalnych morderstw stają się bowiem oficerowie, którzy zgłosili swoim przełożonym nieprawidłowości w różnych dziedzinach – od korupcji, przez rasistowskie traktowanie. Kapusiom ktoś odcina głowy i wtyka w ich miejsce tradycyjne irlandzkie flety, które pogwizdują na wietrze. Jakkolwiek absurdalnie by to nie brzmiało, w gruncie rzeczy to całkiem przewrotny motyw językowy – sygnaliści to bowiem w języku angielskim „whistleblowers”, czyli dosłownie tłumacząc „dmuchający w gwizdek”. A to jeszcze nie koniec, bo drugie ze śledztw – związane z transportami narkotyków – wydaje się być jakoś połączone z pierwszym.

Skoro już jesteśmy przy odcinaniu głów, „Świst umarłych” to wciąż brutalny kryminał. Okładkowy blurb z Amazonu mówi wprawdzie o bardzo wysokim poziomie przemocy, ale nie do końca się z tym zgodzę. Mastertona znamy już z o wiele bardziej krwawych powieści i chociaż w nowej odsłonie przygód Katie spadają głowy i w ruch nieraz idzie piła mechaniczna, to odnoszę wrażenie że autor nie bawi się przemocą w stylu torture porn. Pokazuje tylko tyle, ile trzeba. Nie jest oszczędny w opisach przemocy, ale też nie popada w groteskową przesadę. Autor zaskakuje również w kwestii seksu. Tym razem jednak opisy są mało przyjemne w odbiorze, sami zobaczycie dlaczego. Jest to jednak ciekawa nowość.

Fabuła „Świstu umarłych” jest jak zwykle prowadzona umiejętnie, a fantastyczny warsztat doświadczonego pisarza uprzyjemnia lekturę na każdym kroku. Tradycyjnie już jednak śledztwa nie są w powieści najbardziej atrakcyjne – swoje asy w rękawie Masterton zostawił jak zwykle na życie osobiste głównej bohaterki, a w tym jak zwykle dzieje się bardzo dużo. Podobnie jak w poprzednich odsłonach, Katie rzadko miewa chwile radości, o wiele częściej przeżywa gorzkie, smutne momenty, co z kolei odbija się na jej pracy. W związku z czym nadkomisarz Maguire nie zawsze postępuje logicznie, ale zawsze idzie za głosem serca.

Jeśli miałbym książce coś zarzucić, to byłoby to pewnie nieco zbyt przewidywalne zakończenie – zarówno wątek kryminalny, jak i osobisty zmierzały do finału, który można było przewidzieć już w połowie książki. Jednak seria o Katie Maguire zawsze tak wyglądała – nie znaczy to, że Graham nie potrafi pisać thrillerów, tylko że rozkłada akcenty inaczej niż większość autor kryminałów, stawiając w świetle reflektorów świetną bohaterkę, która na swoich barkach wydaje się dźwigać ciężar całego świata. Jak widać taka taktyka się sprawdza, bo cykl powieści cieszy się niesłabnącą popularnością i ciągle powstają kolejne tomy.

„Świst umarłych” jest też kolejnym dowodem na spójność przedstawionego w powieści świata. W recenzji poprzedniej części zatytułowanej „Tańczące martwe dziewczynki” pisałem już, że szkoda byłoby rozpocząć przygodę z Katie Maguire od późniejszych tomów. Po lekturze najnowsze części zdania nie zmieniam, szczególnie że nie tylko powracające postacie, ale i wątki z poprzednich tomów stają się bardzo ważne dla aktualnych wydarzeń. Innymi słowy, jeśli nie znacie poprzednich perypetii głównej bohaterki, nie wszystkie wątki wydadzą się wam spójne czy interesujące, a byłoby szkoda. To właśnie elementy fabuły ciągnące się z tomu na tom są tutaj najlepszym smaczkiem.

„Świst umarłych” spodoba się wam tak, jak poprzednie powieści – to wciąż ten sam Graham Masterton i to wciąż ta sama Katie Maguire, chociaż po przejściach i nie zawsze podejmująca właściwe decyzje. Jeśli nie przeszkadza wam brak wielkiego suspensu, z pewnością docenicie znakomitą kreację postaci, dobrze brzmiące dialogi i dość duży ładunek emocjonalny. Jedna rzecz jest dla mnie natomiast niezrozumiała – jakim cudem producenci z Netfliksa czy HBO nie odezwali się jeszcze do Mastertona z propozycją przerobienia cyklu na mroczny crime drama? Byłby z tego wspaniały serial, a scenariusz jest w zasięgu ręki.

Autor recenzji: Piotr Pocztarek
Wydawnictwo: Albatros
Rok wydania: 2020
Liczba stron: 448
Ocena recenzenta: 8/10

Recenzja książki TAŃCZĄCE MARTWE DZIEWCZYNKI

Cykl o nadkomisarz Katie Maguire w polskim wydaniu doczekał się właśnie premiery ósmego tomu. Pod nieco abstrakcyjnym tytułem "Tańczące martwe dziewczynki" kryje się kolejny brutalny, rasowy kryminał, którym zachwycą się nie tylko fani malowniczej Irlandii, ale przede wszystkim miłośnicy umiejętnie skonstruowanych fabuł, w ramach których chwile szczęścia są dla bohaterów rzadkością, za to gorzkie momenty porażki, bólu i cierpienia występują na porządku dziennym.

W Cork dochodzi do kolejnego nieszczęśliwego wydarzenia – w wyniku intensywnego pożaru w szkole tańca ginie kilkanaście młodych osób. Ciała tancerzy spłonęły doszczętnie, jednak nie wszyscy zginęli od płomieni –  dwie osoby zostały najpierw zastrzelone. Motyw i sprawca lub sprawcy pozostają nieznani, a Katie wraz z zespołem rozpoczyna śledztwo. Kluczem do sukcesu może być mała dziewczynka, która jako jedyna przeżyła pożar, jednak na skutek szoku straciła mowę. Jak to zwykle bywa, nie jest to jedyna sprawa, w jaką zaangażowana jest Garda. W tle majaczy jeszcze morderstwo popełnione na jednym z członków lokalnego gangu, gdzie w grę może wchodzić zemsta zdradzonego męża, a także kontynuacja wątku związanego z nielegalnymi walkami psów, rozpoczętego w poprzednim tomie pt. "Martwi za życia". Nie można zapomnieć też o wątku politycznym i to w miarę na czasie – w historii pobrzmiewają nie tylko echa działalności różnych odłamów IRA, ale też stosunkowo świeżego Brexitu.

Sporo dzieje się też w prywatnym życiu Katie – po śmierci Johna nasza bohaterka stara się ułożyć sobie związek z Conorem, chociaż nie jest to łatwe, szczególnie biorąc pod uwagę jego trwający aktualnie rozwód. A jest jeszcze przecież Kyna, młoda sierżant, która z Katie współpracuje od lat i jest w niej mocno zakochana, zresztą nie bez minimalnej wzajemności. Ten swoisty miłosny trójkąt to idealne pole do popisu dla takiego autora jak Graham, który przecież ma ogromne doświadczenie w konstruowaniu scen seksu. W "Tańczących martwych dziewczynkach" nie zabraknie zatem erotyki, jednak tym razem w wydaniu dalekim od subtelności. Podobnie jak wszystko w cyklu o Katie Maguire, również seks jest tu podany w wydaniu naturalistycznym, gwałtownym i mocnym.

Po lekturze ósmego tomu wciąż nie mogę odpędzić od siebie myśli o tym, że chyba pałam do naszej bohaterki coraz mniejszą sympatią. Odczucie to nasiliło się już przy poprzedniej części, kiedy to błędy i pochopne decyzje coraz częściej zaczęły imać się Katie. Masterton dalej podąża tym tropem i w "Tańczących martwych dziewczynkach" bywają momenty, kiedy działania protagonistki czytelnik ma ochotę zakwestionować. Wciąż nie jest to jednak postać jednowymiarowa, w związku z tym za chwilę pojawia się okazja, by autor znów przedstawił nadkomisarz Maguire w taki sposób, jak pamiętamy ją od pierwszego tomu – jako dobrą, szlachetną i altruistyczną osobę.

Chociaż przy okazji każdej kolejnej książki wchodzącej w skład cyklu podkreślam, że można ją przeczytać bez znajomości poprzednich części, jako że opowiadają one o osobnych zbrodniach i śledztwach, tym razem nie rzucę takiego stwierdzenia. Pisarz utkał już na tyle rozbudowany obraz Cork i przewijających się przez niego postaci, że po prostu szkoda byłoby pozbawić się możliwości skorzystania z efektów jego pracy. W treści ponownie znajdziemy wiele odniesień do poprzednich tomów i powracających postaci, a dramatyczne zakończenie nie będzie miało takiego wydźwięku, jeśli nie przeżyjemy razem z Katie i jej najbliższym otoczeniem wszystkich wydarzeń, o których wcześniej pisał Masterton.

"Tańczące martwe dziewczynki" to powieść, która trzyma poziom poprzednich odsłon, a nawet w kilku miejscach podwyższa poprzeczkę, stając się jedną z najlepszych części całego cyklu. Chociaż autor niekoniecznie stawia na suspens, poświęcając się raczej kreacji charakterystycznych postaci i spójności śledztw, wciąż przyciąga doskonale skonstruowaną warstwą obyczajową i życiem prywatnym Katie, które tak mocno miesza się w tyglu z jej zawodową karierą. Na dodatek rewelacyjny warsztat pisarza to wciąż jeden z największych wabików, który sprawia, że po jego książki wciąż chce się sięgać.


Autor recenzji: Piotr Pocztarek
Wydawnictwo: Albatros

Rok wydania: 2018

Liczba stron: 464

Ocena recenzenta: 9/10

Recenzja książki WIRUS

Graham Masterton powrócił do horroru i to do horroru oldschoolowego, łączącego nieposkromioną, nieraz absurdalną makabrę z całkiem udanym humorem i dość niepokojącą atmosferą. Wszyscy, którzy od kilku lat nie mogli doczekać się tego momentu i chcieli odpocząć od bestsellerowych kryminałów z Katie Maguire, powinni już szykować portfele, ponieważ nadchodzi „Wirus”. 
Jakkolwiek groteskowo nie brzmiałaby koncepcja morderczych ubrań, autor nosił się z pomysłem napisania książki na ten temat już od jakiegoś czasu. Powodem była znajomość z kobietą prowadzącą sklep z używaną odzieżą, a przebłyski mogliśmy zaobserwować chociażby w opowiadaniu „Co robi ciemność”, opublikowanym niedawno w polskiej wersji w magazynie Okolica Strachu. „Wirus” to rozwinięcie tego pomysłu w postaci 400-stronicowej powieści, wydanej w maju przez Dom Wydawniczy Rebis. Zresztą, skoro zabijać mogły samochody, krzesła czy lustra, to czemu ubrania miałyby być gorsze?

W Londynie zaczyna dochodzić do makabrycznych zbrodni. Młoda dziewczyna wylewa sobie na twarz kwas, inna brutalnie wybebesza swojego chłopaka, a spokojny mężczyzna pozbawia życia swoją żonę. To dopiero początek fali zbrodni, która przetoczy się przez dzielnicę Tooting. Do rozwikłania sprawy przydzielony zostaje duet w postaci Jerry’ego Pardoe i Dżamilli Patel. Partnerzy mocno różnią się od siebie – Jerry jest cyniczny i zabawny, generalnie trudno go nie polubić. Dżamilla to z kolei dziarska detektyw z Pakistanu, która chociaż ,pochodzi z zabobonnej rodziny, stara się twardo stąpać po ziemi. Razem przypominają trochę Muldera i Scully i czuć między nimi chemię, chociaż bardzo cieszę się, że autor powstrzymał się od wrzucania ich do łóżka. W pierwszym tomie, kiedy bohaterowie dopiero się poznali, byłoby to nieco zbyt nienaturalne, a Graham zapowiedział już, że chętnie wykorzysta Jerry’ego i Dżamillę w swojej kolejnej powieści grozy, więc na rozwinięcie tej relacji przyjdzie jeszcze czas. 

Śledztwo w sprawie krwawych zabójstw stoi w martwym punkcie, przynajmniej do momentu, kiedy nasi bohaterowie nie zaczynają podejrzewać, że do agresywnych zachowań mogą oprawców pchać ubrania, w których pozostaje cząstka osobowości złych ludzi, którzy umarli, ale nie pogodzili się ze swoją śmiercią. Sam pomysł swoistych opętań poprzez ubranie wydaje się świetny i jest naturalnym rozwinięciem chociażby koncepcji nawiedzonych domów, których mury przesiąkają negatywnymi emocjami mieszkańców i są nieraz świadkami makabrycznych zbrodni.

Zdecydowana większość powieści podąża właśnie w tym ciekawym kierunku, przeplatając rozdziały dotyczące śledztwa z tymi, w których autor ukazuje kolejne makabryczne zbrodnie. Masterton znów robi to, w czym jest najlepszy, a poszczególne opisy są naprawdę makabryczne. Może dlatego „Wirus”, jako pierwsza książka tego autora w historii, posiada na okładce znaczek „18+” i chociaż to tylko zabieg marketingowy, to gwarantuję, że nie chcielibyście, żeby wasze dziecko czytało tę książkę, a już na pewno, by zaczęło zachowywać się jak młoda Mindy, jedna z bohaterek powieści.

Zakończenie powieści jest już nieco bardziej kontrowersyjne – autor popuścił tutaj wodze wyobraźni, w efekcie czego na kartach „Wirusa” mamy niepohamowane szaleństwo, które pewnie nie wszystkim podejdzie. Z drugiej strony mamy to, czego chcieliśmy – campowy, abstrakcyjny, czysty horror, tak podobny do tych, które umilały nam życie w latach 80-tych czy 90-tych. Niezależnie jednak od tematyki jedna rzecz się nie zmieniła – Graham Masterton wciąż pisze fantastycznie, a kolejne rozdziały pochłania się po prostu niezwykle szybko i łatwo. Ja cieszę się, że pisarz powrócił do gatunku, który dał mu międzynarodową sławę, a słowa o tym, że kolejne horrory są w drodze, cieszą mnie tak samo jak kilkanaście lat temu.

Autor recenzji: Piotr Pocztarek
Wydawnictwo: Rebis

Rok wydania: 2018

Liczba stron: 392

Ocena recenzenta: 8/10