Recenzja książki ZŁA PRZEPOWIEDNIA po raz drugi

 

Restytuowana przez ruch New Age moda na okultyzm, magię, ezoterykę nie mogła ominąć literatury, a już zwłaszcza – by użyć fabrycznej konwencji – „społeczności czytadeł”. Gatunkiem tym rządzą prawa wolnego rynku; jest więc rzeczą naturalną, że odpowiedzią na wzrost popytu będzie wzrost podaży. W warunkach konkurencji liczy się jakość produktu, która, w takiej dziedzinie jaką stanowi literatura masowa, oceniana bywa niekoniecznie po wartości samej książki, lecz także po renomie autora. 

 

 Graham Masterton jest na tym rynku gwiazdą pierwszej wielkości, może więc liczyć na to, że każda książka zostanie bez mrugnięcia okiem przyjęta przez wydawców i bez oporów pochłonięta przez czytelników. Wszelako, aby utrzymać renomę i popularność, trzeba być „trendy”. Zatem moda, o której wspominam, nie mogła ominąć także mistrza horroru.

 

  „Zła przepowiednia” jest thrillerem, ale jak na Mastertona raczej lajtowym i, powiedziałbym, „bezsuspensowym”. Choć trup się ściele, niewiele leje się krwi, a jeśli już się ona pojawia, to nie towarzyszy morderstwom, lecz wypadkowi jednego z głównych bohaterów, gdy obcina sobie palce siekierą, rąbiąc drwa do kominka.

 

 Masterton nie byłby sobą, gdyby książki nie okrasił seksem, choć „moment” pojawia się w najmniej dla mnie prawdopodobnym miejscu, co stanowi … największe zaskoczenie czytadła. Dlatego tu zamilknę, bo przecież nie zdradza się suspensu.

 

 To, że motyw zaskoczenia nie pojawia się w głównym wątku książki, można zrozumieć, przeczytawszy zaledwie sam tytuł. „Zła przepowiednia” opowiada historię serii zabójstw, które przewiduje Sissy, starsza pani mająca dar jasnowidzenia poprzez wróżenie z użyciem talii kart DeVane wydrukowanych we Francji jeszcze w XVIII wieku. Jeśli więc tylko czytelnik wierzy w wizje Sissy, kolejne strzały szalonego snajpera raczej go nie zdziwią. Ów niedostatek suspensu skłonił mnie do odstąpienia od streszczania książki; nie chcę potencjalnemu Czytelnikowi zabierać resztek frajdy.

 

 Czytadło napisane jest poprawnie, powiedziałbym, że wręcz sztampowo. Pierwsze rozdziały służą przedstawieniu kolejnych bohaterów, z którymi – zawdzięczamy to rutynie i umiejętnościom warsztatowym autora – czytelnik oswaja się szybko i bezproblemowo.

 

 Relaksowy charakter książki jest też wyraźnie widoczny w jej strukturze i formie. Rozdziały są krótkie, zaledwie dwu- trzystronicowe. Język prościutki, nie przegadany, nasycony swobodnymi dialogami. Szczątkowo pojawiają się – jakby dla uniknięcia monotonii – bardziej pogłębione refleksje drugiego z głównych bohaterów, młodego kubańczyka Feely’ego, który liznął trochę wiedzy. Kiedyś, prowadzony wskazówką „język to władza” edukującego go zakonnika, ukradł z księgarni słownik i uczył się z niego trudnych i szczególnie skomplikowanych słów. Jednak poziom owych refleksji nie wykracza ponad ten, jaki pojawia się w pytaniu zakonnika: „Fidelio, jak myślisz, co bardziej zmieniło świat? Bomba atomowa czy biblia?”.

 

 Szkoda, że niewiele w książce rodzynków sytuacyjnych zwiększających atrakcyjność lektury. Ten, który podobał mi się najbardziej, dotyczy historii mieszkających na odludziu Thomasa Carpentera i jego córki Lizzie, która poślubiła pewnego niemłodego wdowca prowadzącego sklep z maszynami rolniczymi, lecz już nad ranem uciekła z powrotem do domu. Po jakimś czasie ojciec pojechał do pechowego wdowca, by porozmawiać na temat rekompensaty za nieskonsumowane małżeństwo Lizzie. Ten uparcie utrzymywał, że małżeństwo zostało skonsumowane „mimo że Lizzie nie była w stu procentach uświadomiona, co do czego powinno pasować”. Jednak w geście pojednania podarował Thomasowi superpług śnieżny mocowany do traktora. Och ta Ameryka!

 

 Mówią, że dreszczowiec powinien trzymać w napięciu i jeżyć włosy. Z tym w książce nie jest najlepiej. Narzucona i konsekwentnie realizowana konwencja sprawia, że nawet opisywane ze szczegółami morderstwa nie powodują u czytelnika szczególnie głębszej reakcji; podobnie bez mrugnięcia okiem obserwujemy skutki strzelaniny w westernach. Koniec też jakiś niesłony: po „ostatecznym rozwiązaniu” problemu snajpera autor jakby stracił zainteresowanie tematem. Dążąc do jak najszybszego zakończenia książki pozostawia czytelnika z niedokończonymi wątkami, co uważam za niedoróbkę.

 

 Sylwetki psychologiczne bohaterów są raczej niedorysowane i komiksowe, czego jednak słabością bym nie nazwał, będąc świadom intencji, jaka bez wątpienia przyświecała autorowi: „po pierwsze rozrywka”.

 

 I tylko w tym sensie gotów jestem Czytelnikom tę książkę polecić.

Autor recenzji: Tadeusz Solecki
Wydawnictwo: Dom Wydawniczy REBIS
Rok wydania: 2005
Liczba stron: 240
Format: 13,5 x 21,5
Nr ISBN: 8373015863

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.