Tę książkę kupiłem, żeby autor miał gdzie złożyć swój autograf. Akurat spotkanie z Grahamem Mastertonem zbiegło się z premierą powieści i chociaż miałem przy sobie „Bazyliszka”, podanie do podpisu najnowszej pozycji wydało mi się bardziej na miejscu.
Kupiłem więc, zdobyłem dedykację i mam.
Trudno się więc dziwić, że do tej szczególnej książki mam stosunek nieomal nabożny. Do lektury podszedłem z dobrą wiarą i nadzieją na swoje ulubione klimaty.
I…
No cóż. Może o klimatach na początek. Wielbiciele charakterystycznej mastertonowskiej atmosfery grozy raczej się nie zawiodą. Jest i woda (tak znakomicie już wielokrotnie wcześniej przez autora eksploatowana), jest i ogień. Są zmarli, którzy nie zaznali spokoju, jest intrygująca piękność.
Akcja toczy się w czterech miastach. Nowy Jork, Sztokholm, Londyn i Wenecja są wspaniałymi, doskonale odmalowanymi tłami akcji. Wyjątkową, istotną dla treści rolę, pełnią również ekskluzywne apartamenty, w których zachodzą niepokojące, czasem makabryczne wydarzenia.
Innymi słowy – to, co lubię u Mastertona najbardziej – jest. Świetny styl, kapitalne, plastyczne opisy, mroczna, przytłaczająca atmosfera, niezłe dialogi, ciekawi bohaterowie pierwszego i dalszych planów. Jednak, jeśli mowa o horrorze, lubię również by akcja miała jakiś sens. I tu w „Muzyce z zaświatów” jest niestety gorzej.
Przez prawie całą grubość książki główny bohater jest zapewniany przez swoją kochankę, że wkrótce zrozumie o co biega, niestety, póki co musi żywić się domysłami. Więc się posłusznie żywi (razem z mniej domyślnym czytelnikiem). Wpada wciąż w podobne, przerażające sytuacje. (spoiler!) Nie pociągają one za sobą żadnych konsekwencji policyjnych, prawnych, czy jakichkolwiek innych! A mimo to, nasz bohater wciąż nie wie o co chodzi (my to już raczej, niestety, wiemy). Na domiar złego na końcu okazuje się, że nic, ale to absolutnie nic, nie uzasadnia przekonania, że nie można było bohaterowi wyjaśnić problemu od razu.
Całości nie pomagają niedociągnięcia w szczegółach, na przykład fakt, że „intratny” interes, na którym zbudowana jest intryga, nie wydaje się w końcu wcale taki zyskowny, a z pewnością metody jakie służyły do jego prowadzenia można było zracjonalizować, zmniejszając ryzyko. Przez całą powieść przebiega truchtem niezidentyfikowany chłopczyk w budrysówce. Trudno zrozumieć jego obecność inaczej, jak chęć dodania przez autora elementu grozy (coś jak serwetnik z motywem, na zastawionym stole, albo listek pieprzowej mięty na białym talerzu). Mieszkanie w Sztokholmie (spoiler!) raz jest niezamieszkałe (nie licząc duchów), by za moment okazało się, że od dłuższego czasu (najmarniej od roku, a może i dłużej) mieszka w nim rodzina Olofsson. Takich nieścisłości jest zresztą więcej.
Najgorsze, że nie bardzo wiadomo na czym miałaby polegać zasada przechodzenia w zaświaty, wyjawiana nam na ostatnich stronach, a stanowiąca poniekąd clue. Prawdę mówiąc, gdyby miało tak być, jak obmyślił sobie Masterton, ze wszelkimi konsekwencjami, to dopiero byłby bałagan. Nie horror, ale burdel. I tak dalej i tym podobnie.
Czy mogę zatem powiedzieć, że zachęcam do lektury? Powiedzieć mogę, ale jak mnie ktoś przyciśnie, to się wyprę…
Autor recenzji: Jacek M. Rostocki
Wydawnictwo: Albatros
Rok wydania: 2009
Liczba stron: 319
Format: 12 x 21
ISBN: 9788373599635