Nie ma sensu po raz kolejny przypominać, jak ważną postacią jest w naszym kraju Graham Masterton. Sam fakt wydania przez Replikę antologii Dziedzictwo Manitou, w której Polscy pisarze ślą mu literackie ukłony, świadczy o ogromnym wpływie. We wstępie Robert Cichowlas zapowiada świeże spojrzenie na treści, stylistykę i konstrukcje fabularne, często odnajdywane w bibliografii angielskiego pisarza. Obietnicy dotrzymano jedynie częściowo.
Zbiór otwiera Teufelschwanx, krótkie opowiadanie Jacka Rostockiego. Grupka skorych do bitki pseudokibiców postanawia niekonwencjonalnie rozwiązać spór z kontr kibicami. Przywołują pradawnego demona Tojfelszwanca (cóż za rubaszny przydomek), by skutecznie rozprawił się z konkurencją. Skutki okazują się niespodziewane. Tekst czyta się przyjemnie, jest napisany żywo, z dużym poczuciem humoru i nie można mu wiele zarzucić. Autor zawarł nawet lekki komentarz do mentalności „kiboli” i ich skłonności do pretekstowej przemocy. Problem leży gdzie indziej – nie bardzo rozumiem jaki związek ma to opowiadanie z Mastertonem. Owszem, tematyka demonologiczna to dla niego chleb powszedni, ale nie oznacza to, że historia o jakimś tam demonie musi od razu być trafionym hołdem. Czyżby było nawiązaniem do jakiegoś konkretnego, nieznanego mi utworu?
Następny tekst jest dużo lepszy i bardziej rozbudowany. Młody autor, Paweł Waśkiewicz, zaskoczył mnie dojrzałością warsztatu oraz kreacją nastroju. Akcja Godziny wołu przenosi nas w śnieżne obszary Japonii, gdzie Roman, młody Polak, przyjeżdża, aby zrelaksować się na nartach. Zamiast spokojnego urlopu, znajdzie aż nazbyt prawdziwą miejscową legendę o duchu przemierzającym pobliską dolinę. Jak poprzednio, nie za bardzo wiadomo jak ta historia ma się do Mastertona. Wprawdzie pisał również o duchach w obcych krajach, ale gdyby przeczytać opowiadanie w innym kontekście, to nazwisko mogłoby się w ogóle nie nasunąć. Waśkiewicz chyba także o tym wiedział, umieszczając w tekście bezpośrednie odniesienie do powieści Tengu, bo inaczej związek z twórczością Brytyjczyka byłby niewielki.
Nieco jaśniej robi się w przypadku Drapiącego psy, w którym polskie miasto zostaje dotknięte plagą psów atakujących ludzi. Szybko okazuje się, że odpowiedzialny za całą sytuację jest dantejski demon, Graffiacane, biorący odwet za zwierzęce cierpienie. Ten rzeczywiście ciekawy pomysł nie został jednak należycie wykorzystany. Opowiadanie kończy się zbyt szybko, marnując swój ogromny potencjał. Czyta się dobrze, ponieważ ma specyficzny, trochę przerysowany styl, humorystycznie podkreślający umowność. Na przykład, wejście do tajnego księgozbioru ukryto na osiedlowej siłowni. Żartobliwa zdaje się również aluzja do patrona antologii: puenta stanowi uwspółcześnienie fragmentu klasycznego Manitou. Wątpliwa to jednak decyzja, bo przywoływana tutaj scena jest chyba najgorsza w debiutanckim horrorze Mastertona.
Za kurtyną Piotra Mirskiego to znacznie ostrzejsza jazda. Opowiada historię studentki-striptizerki, która pakuje się po uszy w kłopoty, przyjeżdżając służbowo do tajemniczej posiadłości. Przeżyje tam straszną przygodę, a mocne wrażenia nie oszczędzą również czytelnika: silna obsceniczność, okraszona dodatkowo siarczystymi przekleństwami, zwieńczona zostaje sadystyczną puentą. Adekwatne tło stanowi ciężka muzyka rockowa, co nie dziwi, zważywszy, że Mirski pisuje ponoć teksty dla zespołu death metalowego, a w tym gatunku obrazoburcze treści wydają się na porządku dziennym. Pojawia się również kąśliwa, być może nawet obraźliwa satyra na temat geeków, ale radziłbym ją traktować raczej z przymrużeniem oka, zamiast się oburzać. Ponownie, stopień pokrewieństwa z twórczością Mastertona to dla mnie niewiadoma, ale lektura jest przednia.
Kazimierz Kyrcz Jr. jest dobrze znany jako współautor kilku powieści i zbiorów opowiadań w duecie z Robertem Cichowlasem, Zakładnicy fikcji to jednak jego samodzielne dzieło. I być może przydałaby się tu współpraca, bo wykorzystał możliwości fabularne tylko częściowo. Historia nietypowego przebiegu spotkania autorskiego ma bardzo dobry początek. Niestety potem następuje rozczarowująca druga połowa, kiedy okazuje się, że autor nie wiedział jak rzecz rozwinąć i zakończyć. Czytało się nieźle, ze względu na dobry warsztat Kyrcza, ale pozostało wrażenie niedosytu, wzmagane dodatkowo przez fakt, że związek z brytyjskim mistrzem jest pobieżny: ot, ktoś wymienia go z nazwiska, i tyle.
Miłą odmianą jest Czarny lęk pada Jacka Piekiełko. Autor snuje wątek niewyjaśnionych morderstw popełnianych w małej irlandzkiej wsi. Akcję zaś umieszczono w bliżej nieokreślonej przeszłości. Choć po raz kolejny nawiązanie do wiadomego pisarza nie jest jasne, opowiadanie okazuje się jedynym z najlepszych w zbiorze. Może właśnie ze względu na brak współczesnych realiów, zabobonne lęki mieszkańców wydały mi się przejmujące, a cała historia bardziej niesamowita i nastrojowa. Mimo, że to jego debiut w druku, cieszy wysoka sprawność językowa Piekiełka. To obietnica sporego talentu.
Pod pseudonimem „Rob Kayman” zobaczymy pisarza pojawiającego się na kartach Dziedzictwa Manitou również pod prawdziwym nazwiskiem. Nie miał powodu by się kryć, ponieważ Tak blisko, nieważne jak daleko stanowi jeden z najlepszych tekstów. Głównym bohaterem jest Wiktor, nie mogący pogodzić się z tragiczną śmiercią żony. Jego emocjonalna rekonwalescencja zbacza na dziwne tory, gdy spotyka młodą dziewczynę, będącą jej sobowtórem. Mężczyzna próbuje przelać na Kasię nagromadzone uczucia. Realistyczny początek stopniowo nabiera oniryczności, owocując lekturą, od której trudno się oderwać. Tajemniczy pan Kayman dokonał tego, na co liczyłem: stworzył dzieło nie tylko bezpośrednio przywołujące opowiadanie Żal, ale także obdarzone własną osobowością, stanowiące niemal idealną wypadkową inspiracji i inwencji.
Michał Stonawski podobnie skonstruował Pośpiech jest dobrym doradcą, nawiązanie do Bestii pośpiechu, jednego z moich ulubionych opowiadań, a także do znakomitej powieści Wizerunek zła. Niestety, tym razem zamysł autora nie rozwinął się tak dobrze. Krótka opowieść o Danielu, chłopaku od dziecka obawiającym się, że karą za opieszałość będzie odpłynięcie z prądem rzeki, ma ciekawy początek, a akcja szybko nabiera tempa. Szkoda, że puentę tak łatwo przewidzieć. Takie ostentacyjne wywoływanie skojarzenia z innym twórcą stanowi jednak ogromny minus, bo znajomość Bestii… znacznie ułatwia odgadnięcie zakończenia. Niemniej, dobre pióro Stonawskiego sprawia, że opowiadanie czyta się bardzo lekko.
Aleksandra Zielińska, jedyna kobieta w zestawie, lśni jako autorka najlepszego polskiego utworu, a zarazem najdłuższego, bo Lidka to niemal nowela. Dwie młode studentki wprowadzają się do kawalerki, licząc na dobre warunki do nauki. Szybko okazuje się, że puszczany na cały regulator thrash metal, którym dziewczyny są katowane zza ściany, to najmniejszy z problemów. Ważniejsze staje się pytanie: dlaczego mieszkający po sąsiedzku metalowiec z takim uporem chce się zabić? A jeszcze ciekawsze – dlaczego mu się to nie udaje? Zielińska, posługując się wiarygodnymi dialogami i rozbudowanymi opisami przemyśleń głównej bohaterki, stworzyła mroczne, a jednocześnie podszyte zgryźliwym humorem studium uzależnienia i jego krwawych konsekwencji. Czego ten nałóg dotyczy, zdradzić nie mogę, dodam tylko, że zamiast z Mastertonem, Lidka skojarzyła mi się raczej z twórczością mistrza horroru z północy, Johna Ajvide Lindqvista. Poza tym, jestem głęboko przekonany, że żadne opowiadanie grozy o „ścieżce dźwiękowej” autorstwa zespołu Slayer nie może być złe.
Piotr Pocztarek znany jest głównie jako internetowy publicysta, redaktor magazynu Grabarz Polski, a przede wszystkim oddany wielbiciel Grahama Mastertona oraz współautor książki Masterton. Opowiadania. Twarzą w twarz z pisarzem. Tutaj zaś zaprezentował próbkę swojego talentu literackiego. Dosłownie próbkę, bo Zaułek to jedno z krótszych opowiadań, nie ustępujące jednak większości pod względem poziomu. Historyjka o z pozoru zwyczajnej ślepej uliczce, w której z niezrozumiałych powodów kolejni ludzie odbierają sobie życie, z mrocznego kryminału przemienia się w gorzką przypowieść o pokucie. Pocztarek dokonał tego, czego w tym zbiorze ze świecą szukać: odniósł się do charakterystycznej metody pisarskiej swojego idola, polegającej na błyskawicznym tworzeniu wizerunku danej postaci w umyśle czytelnika, za pomocą porównań ze znanymi osobistościami. Użyte przez autora skojarzenie z pewnością będzie zrozumiałe dla widzów rozkochanych w horrorze. Ten hołd złożony dylogii o Katie Maguire, przypomnianej niedawno powieścią Upadłe anioły, zaostrza apetyt na następne, oby znacznie dłuższe historie w wykonaniu tego obiecującego pisarza.
Trochę zawodzi natomiast Miskamakus Krzysztofa T. Dąbrowskiego. Już sam tytuł bezpośrednio przywołuje nieugiętego szamana, Nemezis bohaterów cyklu Manitou. Jednak w dalszej części opowiadania te nawiązania mnożą się aż nadto. Zaczyna się niewinnie: facet porzucony przez dziewczynę, w towarzystwie złośliwego kocura pogrąża się w żalu rzęsiście zakrapianym alkoholem. Kiedy zgadza się zaopiekować małym dzieckiem, szybko zaczyna popadać w obłęd. W jego mieszkaniu pojawiają się rywalizujące ze sobą postaci z książek Mastertona i wciągają skacowanego nieszczęśnika w szaleństwo, w którym horror miesza się z komedią, a hołd z parodią. Fabuła jest tu zdecydowanie na drugim planie, a w pewnym momencie gra konwencjami zyskuje samoświadomość, osiągając wręcz poziom metafiction. Choć nie można Dąbrowskiemu odmówić ogromnej plastyczności opisu, co w takim psychodelicznym tekście jest nieodzowne, by w ogóle dało się go przeczytać, nie miał on jasno określonego pomysłu na Miskamakusa. Strachu oczywiście nie uświadczymy ani odrobiny, a humor także nie wydaje się zawsze najlepszej próby. Muszę więc niestety uznać opowiadanie za jedno z mniej udanych. Gwoli ścisłości: nadal jest to kawałek porządnej prozy, ale oczekiwałem więcej.
Ponowną zwyżką formy jest Opus Magnum Dawida Kaina, jedno z opowiadań naprawdę budzących strach. Gdy rozchwytywany muzyk-ekscentryk znika w niewyjaśnionych okolicznościach, wielbiciel postanawia go odszukać za wszelką cenę. Tego wątku niestety nie dopracowano: śledztwo prowadzone na własną rękę przez zagorzałego fana jest całkowicie liniowe i nieprawdopodobne. Autor położył nacisk raczej na styl i niepokojący nastrój, zamiast na precyzyjną konstrukcję oraz dbałość o realizm powyższych poszukiwań. Pogodziwszy się z tym mankamentem, przeczytałem opowieść z dużą przyjemnością. Choć obrzydliwa puenta, stawiająca znak równości pomiędzy pasją tworzenia a mordem, jest dość standardowa, i tak byłem pod dużym wrażeniem. Magnum Opus funkcjonuje znacznie lepiej na płaszczyźnie emocjonalnej, niż intelektualnej, co w literaturze grozy jest zawsze ważniejsze. I podczas gdy Miskamakus wywołał przesyt skojarzeń z Mastertonem, lektura opowiadania Kaina nie dała mi ani jednego.
Jeszcze wyżej poprzeczkę podnoszą Ofiary duetu Robert Cichowlas i Łukasz Radecki. W czasie lektury nieraz przeszedł mnie dreszcz, nie tylko ze względu na umiejscowienie akcji. Zimową nocą starszy pan dzieli się z nieznajomą w pociągu swymi wspomnieniami o II Wojnie Światowej. Okazuje się, że tajemnicza kobieta trzyma w zanadrzu o wiele straszniejszą opowieść, w której on sam nieświadomie odegrał ważną rolę. Pasażerka jest także o wiele starsza, niż na to wygląda… Należy powiedzieć wprost: tak to się robi! Obaj panowie postarali się, ponieważ nie tylko urozmaicili konstrukcję, myląc tropy poprzez przesunięcie narracji ze staruszka na jego współpasażerkę, ale także umiejętnie przeprowadzili gradację napięcia. Ofiary zaczynają się partią przejmująco chłodną, przechodzącą powoli w grozę, a ostatnie strony są wręcz nieodparcie smutne. Pojawia się tutaj również pewien świetnie znany fanom Brytyjczyka aztecki demon, ale który konkretnie, to już należy przekonać się samemu. Jest to jeden z jaśniejszych punktów książki.
Na deser pozostawiono nam to, co dla wielu czytelników będzie najcenniejsze: premierowe opowiadanie angielskiego mistrza we własnej osobie. Chyba nikogo nie zdziwi, że Obserwator to najlepszy tekst w Dziedzictwie Manitou. Historia bierze swój początek w krainie fantazji: dziewczynka o imieniu Fiona obsesyjnie rozmyśla o baśniowej Roszpunce, dopatrując się ich wzajemnego podobieństwa. Żyje w oderwaniu od ludzi, za towarzystwo mając jedynie matkę, która bezustannie przekonuje ją o tym, że jest najpiękniejszym dzieckiem na świecie. Dlatego nikt nie powinien jej oglądać, bo mógłby z zawiści ją skrzywdzić. Gdy Fiona odkrywa przez przypadek, że tak naprawdę jej twarz jest potwornie zdeformowana, postanawia wziąć sobie do serca mamusiną mądrość życiową: piękno jest w oku patrzącego. Konsekwencje będą opłakane. Inaczej, niż zazwyczaj, Masterton nie położył nacisku na potworną jatkę – choć krwi nie brakuje – ale na nastrój. Z początku beztroski, kojarzący się z dziecięcą igraszką, potem niepokojący, następnie straszny, zakończenie zaś okazuje się przygnębiające. Wiarygodnie opisał dziecięcą logikę, która każe traktować wszystko dosłownie, tworząc opowiadanie o konstrukcji podobnej do swego odrażającego klasyka, Erica Paszteta. Co ciekawe, w tej antologii inspirowanej jego pisarstwem, sam Masterton nawiązał do klasycznej baśni, po raz pierwszy spisanej przez braci Grimm. Jak wiadomo, nie stronili oni od makabry, a ich twórczość posłużyła jako punkt wyjścia niejednej opowieści grozy. Tym samym całe przedsięwzięcie Repliki zatoczyło krąg.
Mam problem z ogólną oceną Dziedzictwa Manitou. Żeby go rozwiązać, musiałbym przyznać dwie noty. Pierwsza, za poziom poszczególnych tekstów, byłaby wysoka. Cieszy bardzo młody wiek sporej części autorów – blisko połowa z nich to osoby zaledwie po dwudziestce, pozostali są weteranami polskiej sceny. Smuci za to deficyt kobiet, wszak osamotniona Zielińska stworzyła najobszerniejsze i najlepsze dzieło. Kto wie, jak reprezentowałaby się ta kolekcja koszmarów, gdyby wyrównano również proporcje płci? Planując podobny projekt, warto byłoby mieć to na uwadze, przecież wiele z pań to zagorzałe fanki Mastertona.
Druga ocena natomiast należy się za antologię samą w sobie, a właściwie jej zgodność ze złożoną we wstępie obietnicą hołdu. Choć jest dedykowana mistrzowi, często musiałem głowić się nad konkretnymi opowiadaniami. Zgoda, nie jestem najwybitniejszym „mastertonologiem”, ale czytałem dziesiątki jego książek, a i tak nie wszystkie nawiązania zrozumiałem. Jeśli jest skierowana do osób znających twórczość pisarza na wyrywki, należy zastanowić się jak liczna jest ta grupa. Skoro Dziedzictwo… okazuje się pozycją aż tak elitarną, komu można ją polecić, żeby mógł odczuć pełną satysfakcję?
Niezależnie od odpowiedzi, na pewno przypadnie do gustu tym, którzy szukają po prostu dobrych opowieści z gatunku horroru. Mam jedynie nadzieję, że jeśli kiedyś w przyszłości zostanie nam zaserwowany podobny koktajl, jego składniki będą wymieszane w innych proporcjach.
Autor recenzji: Patryk Cichy
Wydawnictwo: Replika
Rok wydania: 2013
Liczba stron: 344
Format: 14,5 x 20,5
Ocena recenzenta: 7,5/10