Graham Masterton na polskim rynku wydawniczym zagościł po raz pierwszy za sprawą swej debiutanckiej powieści z gatunku horroru, jaką była ”Manitou”. Tą książką Masterton zapoczątkował cykl powieści o demonicznej zemście Indian na potomku białego człowieka. Harry Erskine to chyba jedna z najbardziej lubianych postaci, jaką stworzył autor, nic dziwnego zatem, że czytelnicy domagali się powrotu swego ulubieńca.
Masterton nie pozostawał dłużny swym fanom. Na przestrzeni ostatniego ćwierćwiecza ukazały się kolejno po „Manitou”: „Zemsta Manitou”, „Duch zagłady” oraz „Krew Manitou”. W roku 2007 autor ogłosił, że pracuje nad ostatnią książką z cyklu, noszącą niezwykle wdzięczny tytuł „Manitou Armageddon”. Po takiej zapowiedzi nie pozostało czytelnikom nic innego, jak ostrzyć sobie apetyt i odliczając dni i godziny wyczekiwać dnia nadejścia Armagedonu. Owy dzień dla polskich czytelników nastał w roku 2010 za sprawą wydawnictwa Albatros. Książka z nową szatą graficzną, opracowaną przez wydawnictwo, na okładce której widniał spadający samolot, tylko coraz mocniej wprowadzała w stan „ekstazy”.
Motywem przewodnim powieści jest ślepota, która w nieoczekiwany i niewytłumaczalny sposób spada na niczego nie spodziewających się amerykanów. „Choroba” dotyka każdego, bez względu na kolor skóry, wiek, wyznanie czy status społeczny. Istny danse macabre, czego dobitnym przykładem jest oślepnięcie prezydenta Stanów Zjednoczonych. Z nieba spadają samoloty, na ulicach miast tworzą się gigantyczne korki, utworzone z wraków pojazdów, we wnętrzu których uwięzieni ludzie giną spaleni żywcem. Ociemniali barykadują się w swoich domach, szerzą się kradzieże.
Pośród tego chaosu przemieszczają się nasi bohaterowie gnani siłą losu i przeczucia w jedno miejsce. W powieści, oprócz postaci znanych czytelnikom z poprzednich części, autor nie mniej miejsca i czasu poświęca innym bohaterom. Pojawiają się „weterani” w postaci Harryego, Amelii, Śpiewającej Skały, doktora Snowa, ale także kobieta ratująca „niezwykłe” dziecko, jej ciocia, grupka turystów, kaskader filmowy, reporterka telewizyjna, prezydent kraju. Mnogość bohaterów, tych pierwszo i drugoplanowych sprawia, że czytelnik z zaciekawieniem śledzi ich dalsze losy. Wszystko zmierzałoby w dobrym kierunku gdyby nie fakt, że coraz to mniej stron pozostało do końca.
Tutaj wysuwa się pierwszy zarzut, że książka jest najzwyczajniej w świecie za krótka. Gdy jesteśmy przy końcu, ma się wrażenie, że to dopiero powinna być jej połowa. Losy wszystkich bohaterów są za mało rozbudowane, przez co czuje się pewien niedosyt. Wszystko dzieje się nazbyt szybko i prosto, jakby po sznurku. Tło wydarzeń, tworzące obraz zniszczenia i zagłady, zostało przedstawione z niewielkim rozmachem. Co w rzeczy samej pozostawia kolejny niedosyt u czytelnika, który pamięta jak autor zręcznie radził sobie z opisywaniem zniszczeń w „Duchu zagłady”. Zakończenie też pozostawia niedosyt, jest mało spektakularne, rozprawienie się z Misquamacusem przychodzi bohaterom nader łatwo i szybko. Brak w tym wszystkim napięcia i dramatyzmu.
Można by pomyśleć, że książka ma same wady, ale tak nie jest. Postać Harryego, jego stosunek do świata i poczucie humoru, urozmaicają jak zawsze lekturę. Także styl autora, tradycyjnie bardzo dobry, nie pozwala oderwać się od powieści, ale no właśnie, na tak rozbudzony apetyt to nie wystarczyło.
Autor recenzji: Artur Dorociński
Wydawnictwo: Albatros
Rok wydania: 2010
Liczba stron: 400
Format: 12,5 x 19,5