Recenzja książki ŚWIĘTY TERROR

W 1998 i 1999 roku Graham Masterton postanowił wykonać pewien eksperyment, wydając nowe powieści na rynku brytyjskim pod pseudonimem. Nie jest to pierwszy tego typu krok, wszak Masterton wydawał już poradniki seksuologiczne i powieści obyczajowe pod przybranymi nazwiskami, tym razem jednak padło na powieści sensacyjne. Podpisując się jako Alan Blackwood, Graham opublikował powieści „Geniusz” i „Święty terror”. Książki doczekały się wznowień już pod właściwym nazwiskiem, zostając wydane także w Polsce.

Bohaterem powieści „Święty terror” jest pracujący obecnie w ochronie były policjant Conor O’Neill. Irlandczyk żyje spokojnym życiem z piękna dziewczyną, pozostając w separacji z żoną, z którą ma małą córeczkę. Sielanka Conora zostaje jednak szybko zaburzona, kiedy okazuje się, że bohaterski ochroniarz będzie musiał stawić czoła dwóm napadom, w których skradzione zostają depozyty warte dziesiątki milionów dolarów. Nieszczęśliwy zbieg wydarzeń sprawia, że O’Neill staje się głównym podejrzanym. Nagonka nowojorskiej policji zmusza bohatera do szaleńczej ucieczki i walki o własne życie. Prowadząc prywatne śledztwo Conor natrafia na szeroko zakrojony spisek. Trop prowadzi do terrorysty, przywódcy sekty o nazwie Światowy Ruch Posłannictwa, który uważa się za nowego Mesjasza ze świętą misją mającą na celu ujednolicenie religii na całym świecie. By spełnić swój święty obowiązek, czarny charakter nie cofnie się przed niczym, nawet przed uwolnieniem wirusa hiszpańskiej grypy mogącego zdziesiątkować populację.

Powieść powstała w niecałe dwa lata po tragicznym zamachu na WTC w Nowym Yorku i echa tego wydarzenia są w książce bardzo widoczne. Masterton nawet wspomina o tym w którymś z rozdziałów. Na okładce polskiego wydania „Świętego terroru” widnieją dwie wieże. Nastroje społeczne po 11 września 2001 roku sprawiły, że spora część autorów thrillerów postanowiła pisać o terroryzmie. Książka Grahama posiada jednak unikalną cechę, jaką jest zastosowanie hipnozy, która pełni ogromną rolę w powieści. Główny bohater uczy się tej trudnej sztuki od najlepszych hipnotyzerów i tylko dzięki temu może spróbować rozwiązać tajemnicę niebezpiecznego fundamentalisty. Niestety, o ile temat wydaje się ciekawy i unikalny w historii twórczości Grahama Mastertona, o tyle wiarygodność związanych z nim wydarzeń pozostawia wiele do życzenia.

Thriller „Święty terror” nie jest specjalnie błyskotliwą powieścią i nie wnosi niczego nowego do gatunku. Bohaterowie są sztampowi, chociaż dobrze skonstruowani, tematyka hipnotyzowania ludzi niesie ze sobą wiele ciekawych niuansów, akcji jest tu dużo. Powieść w dużej mierze składa się z dialogów, których jest naprawdę wiele, nawet jak na Mastertona. Na plus zaliczyć można też klimat mroźnej Norwegii, w której rozgrywa się część akcji. Niestety naiwność niektórych scen i średnie zakończenie wpływają na ocenę końcową. „Święty terror” mogę polecić miłośnikom szybkich, nieskomplikowanych thrillerów z dużą ilością niekoniecznie wiarygodnych zwrotów akcji. Jeśli przymkniemy oko na logikę wydarzeń będziemy się całkiem dobrze bawić w tym miszmaszu wątków – od hipnotycznego wpływu człowieka na człowieka, aż po światowy terroryzm z wirusem w tle.

Autor recenzji: Piotr Pocztarek
Wydawnictwo: Albatros
Rok wydania: 2003
Liczba stron: 368
Format: 12,5 x 19,5
Ocena recenzenta: 7/10

Recenzja książki IKON po raz drugi

Thrillery polityczne były dla Mastertona w latach 70-tych i 80-tych bardzo mocnym sprawdzianem umiejętności. Oprócz świetnego warsztatu i doskonałych pomysłów, trzeba było jeszcze wykazywać się znajomością faktografii i umiejętnego osadzenia w niej fikcyjnych bohaterów i wydarzeń w taki sposób, by powstała powieść emocjonująca, a jednocześnie wiarygodna. Taki właśnie jest Ikon – piąty w kolejności thriller Grahama Mastertona. 

Brytyjczyk specjalizuje się w wyszukiwaniu kontrowersyjnych, lub nie do końca wyjaśnionych zagadek z przeszłości i braniu ich na tapetę. Po odpowiednim podrasowaniu temat taki jest bardzo nośny i daje autorowi olbrzymie pole do popisu. Kanwą „Ikona” są wydarzenia, które nastąpiły bezpośrednio po tzw. „kryzysie kubańskim”, polityka Kennedych, ich związki z Marylin Monroe i kulisy wycofania statków i demontażu rakiet przez Chruszczowa. 

Powieść zaczyna się od brutalnego morderstwa na bardzo znanej osobie, która od lat uważana była przez opinię publiczną za martwą. Ta śmierć pociągnie za sobą lawinę wydarzeń prowadzących do druzgoczących dla narodu amerykańskiego konsekwencji. Chwilę później poznajemy Daniela Korvitza – spokojnego właściciela przydrożnego baru, który wiedzie szczęśliwe życie ze swoją córeczką i przypadkowymi kobietami które spotka na swojej drodze. Niestety, sielanka Daniela zostaje zaburzona kiedy jego przyjaciel odkrywa przerażające fakty na temat amerykańskiego systemu obronnego i traci życia w bazie wojskowej. Korvitz wyklucza wypadek i podejrzewa, że jego najlepszy kolega został zamordowany, bo wiedział za dużo. Postanawia dowiedzieć się więcej i upewnić się, że jego teoria jest słuszna poprzez zakradnięcie się do owej bazy i obejrzenie ciała przyjaciela. Właśnie w ten sposób Daniel wplącze się w gigantyczną aferę polityczną na światową skalę.

Jak to w thrillerach Grahama Mastertona bywa, Korvitz nie jest tutaj głównym bohaterem, chociaż trzeba przyznać, że nieznacznie wysuwa się na pierwszy plan. Równie ważną rolę w wydarzeniach przedstawionych w ikonie rozegra sekretarz stanu Titus Alexander i jego małżonka Nadine, bezwzględny agent Skellett, wścibska reporterka Kathy, prostytutka Colleen, a także tytułowy tajemniczy Ikon, który w jednej chwili może obrócić w ruinę wiarę i ideologię milionów ludzi. 

Wielu bohaterów i mnogość wątków – to wyróżnia powieść „Ikon” na tle innych tego typu książek. Tutaj fakty mieszają się z fikcją w taki sposób, że naprawdę czasem ciężko je od siebie odróżnić. Masterton zadaje czytelnikowi serię bardzo ważnych pytań – o bezpieczeństwo międzynarodowe, o własną tożsamość, patriotyzm. Tutaj każdy przyjaciel może okazać się wrogiem, a każdy wróg przyjacielem. Zupełnie niczego nie można być już pewnym.

Do książki naprawdę trudno się przyczepić, gdyż serwuje nam trzymającą od początku do końca w napięciu jazdę bez trzymanki, jednak z dziennikarskiego obowiązku muszę zaznaczyć, że sceny „akcji” mające w założeniu być bardzo wybuchowe i efektowne tracą mocno na swoim realizmie. Nie przeszkadza to jednak w niczym, gdyż czytelnik pochłonięty akcją nie bardzo ma czas zastanowić się nad każdym motywem postępowania bohaterów.

„Ikon” to powieść prawie idealna, której malutkie niedociągnięcia nijak nie są w stanie przysłonić całości odbioru. Bardzo chciałbym zobaczyć ekranizację tej książki na dużym ekranie, obawiam się jednak, że teraz jest na to trochę za późno. Niepokoje społeczne wobec innych mocarstw nie są już w Ameryce tak nasilone, a od wspomnianego kryzysu kubańskiego minęło już prawie pół wieku. Pozostaje mi zatem polecić „Ikona” każdemu, kto uwielbia książki o spiskach na gigantyczną skalę i emocjonujące historie z niebanalnymi bohaterami.

 Autor recenzji: Piotr Pocztarek

Wydawnictwo: Dom Wydawniczy REBIS

Rok wydania: 2000

Liczba stron: 395

Format: 12,8 x 19,7

Ocena recenzenta: 10/10

Recenzja książki CZERWONA MASKA

Sissy Sawyer – ponad siedemdziesięcioletnia wróżka, a jednocześnie bardzo wrażliwe medium i ekspert od kart do przepowiadania przyszłości powraca, wraz z drugim tomem jednej z nowszych serii tematycznych Grahama Mastertona. Tym razem, w przeciwieństwie do pierwszego tomu pt. „Zła przepowiednia”, mamy do czynienia nie z thrillerem, a z rasowym horrorem.

Cincinnati. Sissy spędza czas u swojej rodziny, syna Trevora i jego żony Molly. Czas mija sympatycznej staruszce beztrosko, aż do momentu, kiedy w mieście dochodzi do ataku tajemniczego zabójstwo. W windzie pewnego biurowca zasztyletowany zostaje mężczyzna, a kobieta ledwo uchodzi z życiem. Sprawcą jest mężczyzna ubrany na czarno, o czerwonej twarzy, biegle posługujący się dwoma ostrymi, rzeźnickimi nożami. Policja prosi o pomoc Molly  – rysowniczkę. Sporządzony na podstawie zeznań świadków portret pamięciowy napastnika zostaje rozesłany do mediów. Ataki zaczynają się jednak powtarzać, w krwawej łaźni ginie coraz więcej osób. Do zbrodni dochodzi nawet w różnych miejscach w tym samym czasie. Czyżby psychopata miał naśladowcę?

Sissy wydobywa z kart coraz to bardziej niejasne przepowiednie. Pewne jest jedno – morderstwa się nie skończą. Wróżba za wróżbą, niejasne znaki, niewyjaśnione wydarzenia i bardzo dużo krwi – to właśnie czeka nas, kiedy sięgniemy po „Czerwoną maskę”. Wraz z bohaterami weźmiemy udział w pełnym niebezpieczeństw i niespodziewanych zwrotów akcji śledztwie.

Za pierwszym razem „Czerwona maska” nie przypadła mi do gustu, uznałem ją za przeciętne czytadło z nieco karykaturalnym i niedopracowanym pomysłem. Po małej przerwie i drugiej lekturze zmieniłem zdanie. Masterton miał bardzo ciekawy pomysł na fabułę i opisał go barwnie i plastycznie, jak na niego przystało. Tym razem to bohaterowie sami na siebie ściągają nieszczęście i tylko oni mogą je powstrzymać (oczywiście z małą pomocą z zaświatów). Jest tutaj właściwie wszystko, co na przestrzeni lat składało się na sukces Grahama – tajemnicza zagadka, krwawe morderstwa, przewrotne rozwiązanie akcji i siły nadprzyrodzone. Brakuje jedynie jakichkolwiek wzmianek o seksie!

Wadą powieści są niestety bohaterowie. Myślałem, że będę w stanie przemóc się do Sissy Sawyer, ale w porównaniu z Harrym Erskinem, czy Jimem Rookiem wypada ona blado. Jest charakterna i pełna energii, ma nałogi, jest silna wewnętrznie, ale brak jej „pazura”, tego czegoś, co przykuło by uwagę czytelnika i nie pozwoliło mu zapomnieć o niej po zamknięciu książki. Również rodzina bohaterki wypada papierowo  i nijak nie możemy się z nimi utożsamiać. Nie przekonują także karty i wróżenie z nich. Jeśli przyjmiemy jednak założenia, które Masterton nam proponuje, czeka nas mnóstwo świetnej zabawy. Zakończenie jest bardzo zaskakujące, chociaż nieprawdopodobne. Kiedy tylko dowiadujemy się kto, dlaczego i w jaki sposób zabija, pokiwamy z uznaniem głową dla pomysłowości Brytyjczyka. Do ideału niestety trochę zabrakło – gdyby doszlifować bohaterów i zależności między nimi, mielibyśmy jedną z najlepszych książek. Dostajemy natomiast, tylko, albo aż, książkę bardzo dobrą i wartą polecenia miłośnikom interesującego horroru.

Autor recenzji: Piotr Pocztarek
Wydawnictwo: Dom Wydawniczy REBIS
Rok wydania: 2008
Liczba stron: 273
Format: 13,5 x 21,5
Ocena recenzenta: 8/10

Recenzja książki ZŁA PRZEPOWIEDNIA po raz trzeci

Każdy miłośnik thrillerów spod pióra Grahama Mastertona doskonale wie, że ma prawo po nowej książce w tym gatunku spodziewać się rozmachu. Do tego przecież przyzwyczajał nas Brytyjczyk od 1977 kiedy to ukazała się powieść „Zaraza”, przedstawiająca obraz stopniowo ginącej w oczach Ameryki. Polityczne spiski na skale krajową, kontynentalną, a nawet światową to dla Mastertona pestka. Na nie mogących się doczekać kolejnej, zakrojonej na szeroką skalę powieści spadł nagle zimny prysznic, ponieważ w 2005 roku światło dzienne ujrzała „Zła przepowiednia”, pierwsza część sagi, której główną bohaterką jest wróżka w podeszłym wieku – Sissy Sawyer.

W „Złej przepowiedni” bohaterów jest kilku. Oprócz Sissy, osoby starszej, zajmującej się wróżeniem z kart, poznajemy młodego Kubańczyka Fidelia Valdesa, zwanego Feely, a także wkurzonego na cały świat socjopatę Roberta Touche, zwanego Touchy. Losy tych dwóch ostatnich splotą się ze sobą w specyficzny sposób. Feely szuka swego miejsca w życiu, ucieka od nieszczęśliwego dzieciństwa, próbuje znaleźć wymarzony raj, w którym ludzki umysł i słowo są ważniejsze od przemocy. Touchy popełnił w życiu kilka poważnych błędów, opuściła go żona, stracił dom, zgubił gdzieś szczęście. Żyje teraz w przekonaniu, że jedynie zrobienie czegoś „kataklizmowego” może sprawić, że zostawi po sobie ślad na tym świecie. Kiedy obaj panowie spotykają się, stwarzają niebezpieczną dla otoczenia mieszankę wybuchową.

Kanwą opowieści są wydarzenia z roku 2002, kiedy to w Waszyngtonie 42-letni John Muhammad, we współpracy z 17-letnim Lee Malvo zabili 10 osób strzałami z karabinu snajperskiego. Mordercy poruszali się specjalnie przygotowanym pojazdem. Masterton zmienił jednak miejsce akcji i zmienił profile psychologiczne morderców, jednocześnie bardzo mocno się w nie zagłębiając. W efekcie otrzymujemy historię barwną, ale jednocześnie bardzo kameralną. Czytając powieść mamy wrażenie, że ktoś opowiada nam wyrwaną z kontekstu historię dwóch zbuntowanych ludzi i wróżki, która pomaga policji ich złapać za pomocą talii kart. Końcowy efekt jednak nie odstrasza, co więcej, skłania do refleksji na temat kruchości ludzkiego szczęścia, marzeń i celów w życiu. To właśnie te rozważania przedstawione w formie monologów myślowych Felly’ego, a także dialogów z Touchym stanowią siłę powieści, która ze względu na niedużą przestrzeń fabularną nie potrafi odpowiednio trzymać w napięciu, ani też zapewnić odpowiednich walorów rozrywkowych. Nawet wątki Sissy i kart DeVane wydają się być wrzucone trochę na siłę i dopiero pod koniec powieści łączą się umiarkowanie sensownie w jedną całość.

„Zła przepowiednia” to powieść bardzo krótka, świetnie napisana, aspirująca do miana jednej z najbardziej kameralnych książek Grahama Mastertona. Znajdziemy w niej ludzi pragnących stawić czoła światu, niekoniecznie w zgodzie z literą prawa, znajdziemy problemy rodzinne, samotność, brak akceptacji i generalny marazm. To powieść smutna, bardzo leniwa. Śmiało można ją odebrać jako jeden, rozbudowany do 240 stron morał. Jaki? To będziecie musieli odkryć sami.

Autor recenzji: Piotr Pocztarek
Wydawnictwo: Dom Wydawniczy REBIS
Rok wydania: 2005
Liczba stron: 240
Format: 13,5 x 21,5
Ocena recenzenta: 7/10

Recenzja książki ARMAGEDON (po raz drugi)

„Manitou”. Rety, jak sobie przypomnę Harry’ego Erskine’a sprzed trzydziestu lat, mam ochotę cofnąć się w czasie, wejść do księgarni, kupić książkę z twarzą indiańskiego szamana na okładce, wrócić do domu i zanurzyć się w lekturze. Jeszcze raz, od nowa zakotwiczyć się w świecie Harry’ego, Śpiewającej Skały, Karen Tandy… Mógłbym długo wymieniać. Niemal każda postać występująca w „Manitou”, jak i również w „Zemście Manitou”, „Duchu zagłady” i „Krwi Manitou” żyje własnym, ciekawym życiem. Każda część cyklu prezentuje wysoki poziom i nic dziwnego, że to właśnie seria o ekscentrycznym jasnowidzu stała się znakiem rozpoznawczym twórczości Grahama Mastertona.

Wystarczy przypomnieć sobie młodą kobietę z powiększającym się guzem na karku, kryjącym odradzającego się rozwścieczonego indiańskiego szamana Misqumacusa, aby uśmiechnąć się z sentymentem. Wystarczy przywołać scenę powrotu najpotworniejszych indiańskich demonów w „Zemście Manitou” i „Duchu zagłady” oraz rumuńskie wampiry strigoi z „Krwi Manitou”, aby utwierdzić się w przekonaniu, że popularny cykl powieściowy Brytyjczyka to jeden z ciekawszych cykli grozy jakie kiedykolwiek napisano.

Przez długi czad słyszeliśmy, że „Armagedon” będzie ostatnią częścią serii. Masterton żartobliwie powtarzał, że Harry Erskine ma już swoje lata i najwyższa pora pozwolić mu przejść na „emeryturę”, dać odpocząć od ciągłych walk z Misquanacusem. Cóż, wreszcie doczekaliśmy się tej ostatniej części.

Cyklem „Manitou” Masterton postawił sobie wysoko poprzeczkę. Dlatego przed premierą „Krwi Manitou” tak bardzo obawiałem się spadku formy, zwłaszcza, że inne książki jakie Brytyjczyk napisał w tym samym czasie nie były doskonałe. Nie zawiodłem się jednak. „Krew…” przypadła mi do gustu bardzo, żeby nie powiedzieć, że bardziej niż „Duch zagłady”. Oczekując na „Armagedon” również czułem tę niepewność. Masti zapowiadał, że nastąpi ostateczne, wielkie starcie Misquamacusa z Harrym Erskinem, że będzie się sporo działo, że…

A może to ja sobie dopowiedziałem, że „Armagedon” będzie najlepszą ze wszystkich części cyklu? Tak, całkiem możliwe. Bo taką miałem nadzieję. Że to będzie coś kładącego na łopatki.

A jak jest? Tak sobie, cholera.

Powieść zaczyna się dość zaskakująco. I lekko szokująco. Prezydent USA traci wzrok, nie mając pojęcia, co z tym fantem zrobić. Chwilę później czytamy o tym, jak ślepnie załoga Boeinga 747 i tylko cudem, dzięki funkcji automatycznego podejścia do lądowania, jednemu z „widzących” pasażerów udaje się posadzić maszynę na pasie. Ale to zaledwie zwiastun nadciągających koszmarów. O ile wspomniany Boeing nie rozbił się, tak krótko potem roztrzaskują się dziesiątki innych samolotów. W całych Stanach. Giną tysiące ludzi, którzy nagle stracili wzrok. Ślepota dopada również kierowców na autostradach, gdzie dochodzi do gigantycznych karamboli, a niedługo potem okazuje się, że masowo ślepną wszyscy, niezależnie od płci i wieku.

To w jaki sposób Harry dowiaduje się, że sprawcą ogólnej ślepoty jest duch indiańskiego czarownika Misquamacusa, czyli Tego, Który Odszedł I Powrócił, przeczytacie sami, warto jednak wspomnieć, że tym razem nasz wkurzony szaman ma kompanów. Nazywają się Zabójcy Oczu i pochodzą od największych indiańskich demonów pokroju Wielkiego Starego, który przewijał się już w poprzednich częściach cyklu.

W powieści mamy szereg bohaterów drugoplanowych: grupkę nastolatków spędzającą czas na kampingu, kaskadera, który ratuje pasażerów wspomnianego Boeinga 747, jego dziewczynę oraz kilka innych osób. Spora ilość postaci jednak nie przeszkadza, gdyż Masterton umiejętnie – jak zawsze zresztą – oswaja ich, a następnie zaprzyjaźnia z czytelnikiem. Jeśli pamiętacie doktora Snowa, spotkacie go również. Że o Śpiewającej Skale nie wspomnę, acz duch Indianina nie odgrywa w powieści zbyt dużej roli (szkoda, bo to niezwykle barwna postać).

Powieść posiada klimat, a to spory jej atut. Fani Brytyjczyka po raz kolejny mogą skosztować doskonałego stylu, dowcipnych dialogów i barwnych opisów. Sam pomysł również niezły, acz skala katastrofy, jaką opisuje Masterton sprawiła, że pisarz trochę się pogubił „w zeznaniach”. Kilka rażących błędów logicznych bacznemu czytelnikowi z pewnością nie umknie.

I zakończenie… W sumie nie jest złe, ale osobiście spodziewałem się zupełnie innego. Bardziej miażdżącego, zaskakującego. W końcu to finisz popularnej, świetnej i charakterystycznej serii. Masterton postawił na efekciarstwo, a jako, że język nie stanowi dla niego absolutnie żadnej bariery, udało mu się pokazać swój kunszt pisarski. Tylko czy o to chodziło? Wolałbym chyba, aby postawił na pomysł, skopał nam wszystkim tyłki zaskakującą pointą, pozostawił z otwartymi z wrażenia ustami i wściekłością wynikającą z tego, że to naprawdę definitywny koniec starć Harry’ego z Misquamacusem.

Jak wspomniałem, spodziewałem się lepszej historii, ale z drugiej strony mogło być o wiele gorzej. Mogłem na przykład oślepnąć w połowie książki i w ogóle nie poznać jej zakończenia.

Autor recenzji: Robert Cichowlas
Wydawnictwo: Albatros
Rok wydania: 2010
Liczba stron: 400
Format: 12,5 x 19,5
Ocena recenzenta: 7/10

Recenzja książki TRANS ŚMIERCI

„Trans śmierci” to trzynasta powieść grozy Grahama Mastertona, napisana jeszcze w 1986 roku. O książce wspomina się rzadko w kontekście twórczości autora. Czyżby „13” okazała się być pechowa?

Bohaterem powieści jest Randolph Clare, szczęśliwy mąż, ojciec trójki dzieci i właściciel prężnego przedsiębiorstwa Clare Cottonseed. Najwyraźniej zbyt prężnego – niezależna firma nigdy nie chciała dołączyć do branżowego stowarzyszenia zrzeszającego wszystkie firmy działające na rynku przetwórstwa bawełny i oleju, co było wyjątkowo nie na rękę konkurentom Randolpha. W fabryce Clare’a dochodzi do wybuchu. Właściciel kończy przedwcześnie zasłużone wakacje i jedzie na miejsce, podczas kiedy jego rodzina zostaje sama w domu wypoczynkowym w Quebecu. Bezbronni, zostawieni bez opieki głowy rodziny, padają ofiarą bezlitosnego, brutalnego mordu w pełnej drastycznych opisów scenie, która chwyta czytelnika za serce tylko trochę mniej niż pierwszy rozdział „Czarnego anioła”.

Randolph Clare – człowiek, który miał wszystko, nagle spada na samo dno. Po śmierci rodziny, bohater nie ma głowy do zarządzania firmą. Dodatkowo, fabryka po wypadku może nie wywiązać się z niezwykle ważnego kontraktu. Podczas pobytu w szpitalu, Clare dowiaduje się od pewnego hinduskiego lekarza o możliwości nawiązania kontaktu ze zmarłymi, za pomocą mistycznego obrzędu zwanego transem śmierci. Zdesperowany, wiedziony żądzą pożegnania się z najbliższymi, Randolph postanawia odnaleźć duchowego przewodnika, który pomoże mu wejść w trans i odnaleźć rodzinę. Wyjeżdża w tym celu na Bali, jednak jest śledzony przez wynajętych morderców. Dodatkowo, wejście w trans niekoniecznie jest bezpieczne – podczas duchowej podróży można bowiem paść ofiarą bogini śmierci Rangdy, a także jej sługusów, odpowiedników zombie zwanych lejakami.

Jestem pod wrażeniem, zarówno fantazji autora, jak i jego warsztatu pisarskiego. Książka jest praktycznie idealna – po raz pierwszy od dłuższego czasu musiałem trochę dłużej i głębiej szukać minusów, a jak je już znalazłem, to pomyślałem, że przecież da się bez nich żyć! Akcja powieści nie gna na łeb na szyję, ale też nie wlecze się nieznośnie. W pierwszej kolejności poznajemy wyrwane z kontekstu informacje na temat transu, a potem dostajemy dużo czasu na zapoznanie się z człowiekiem, który przeszedł niewyobrażalną tragedię.  Akcja zawiązuje się mniej więcej w połowie powieści, a kiedy myślimy, że wiemy już wszystko, Masterton robi małe trzęsienie ziemi i pod koniec powieści serwuje nam doskonały twist fabularny.

„Trans śmierci” poza kilkoma bardziej brutalnymi scenami, nie posiada wielu cech horroru. W jednej trzeciej to sprawnie napisany thriller, w jednej trzeciej powieść obyczajowa. Pozostała część to elementy nadprzyrodzone i klimat podszyty grozą. Wszystko to podane w doskonałej formie – bez zbędnych scen, bez głupich zwrotów akcji, bez seksu, który nijak nie pasuje do fabuły. Wszystko w tej książce ma swoje miejsce i składa się w jedną, idealną całość.

Masterton udowodnił, że potrafi się wybić poza wykreowany przez siebie schemat wyrwanego z kontekstu człowieka, który nagle musi stawić czoła prastaremu demonowi. W tej książce chodzi o co innego. Tutaj gra toczy się o zbawienie, przebaczenie i życie wieczne. I to nie tylko głównego bohatera. Sięgnijcie po tę powieść – nie zawiedziecie się. Jak dla mnie, jest to zdecydowanie ścisła czołówka, jeśli chodzi o prozę Grahama Mastertona.

Autor recenzji: Piotr Pocztarek
Wydawnictwo: Dom Wydawniczy REBIS
Rok wydania: 2004
Liczba stron: 380
Format: 13 x 21
Ocena recenzenta: 10/10

Recenzja książki ARMAGEDON

„Manitou” to powieść, od której wszystko zaczęło się dla większości z nas. Nawet jeśli ktoś niespecjalnie gustuje w horrorach, kojarzy okładkę małej książeczki z wydawnictwa Amber, wydanej w latach 90-tych. To pierwszy horror Grahama Mastertona, który do tej pory doczekał się już 4 pełnoprawnych części i jednego, krótkiego opowiadania. Po czterech latach od ostatniego tomu cyklu dostajemy w swoje ręce piątą i ostatnią część przygód Harry’ego Erskine’a. Właśnie nadszedł Armagedon…

… a właściwie „Armagedon”, bo taki tytuł nosi właśnie ostateczna potyczka podstarzałego jasnowidza-oszusta Harry’ego z przepotężnym indiańskim szamanem z dawnych czasów – Misquamacusem. Główny antagonista nadal pała żądzą zemsty na białym człowieku, a chęć zrewanżowania się za unicestwienie cywilizacji rdzennych mieszkańców Ameryki jest silniejsza niż kiedykolwiek. Za pomocą demonów Indian Pueblo z Nowego Meksyku, Misquamacus zsyła na mieszkańców USA ślepotę. Wzrok traci mnóstwo osób, łącznie z Prezydentem Stanów Zjednoczonych. Piloci tracą panowanie nad samolotami i rozbijają się gdzie popadnie. Kierowcy podczas przejazdów samochodami powodują gigantyczne karambole. Miasta płoną, zerwana zostaje łączność radiowa i telewizyjna. Generalnie mamy tutaj namiastkę apokalipsy, aczkolwiek nie jest to szczyt możliwości Grahama w tej kwestii.

Wzrok traci też siostra dobrze nam znanej Amelii Crusoe (obecnie Carlsson), która podejrzewając najgorsze (czyli powrót Misquamacusa) kontaktuje się z Harry’m. Bohaterom nie będzie dane przejść na zasłużoną emeryturę – wraz z doktorem Snowem i pojawiającym się okazjonalnie Śpiewającą Skałą, będą musieli ostatecznie poradzić sobie z prastarym złem. Pojawią się też zupełnie nowi bohaterowie, którzy odegrają niemałą rolę w walce z Misquamacusem, ale nie będę Wam zdradzał ich tożsamości. Losy zarówno nowych, jak i starych bohaterów splotą się, kiedy będą musieli połączyć siły, by pokonać legiony Zabójców Oczy, drużynę prastarych szamanów i potężnego Olbrzyma Grzmotu.

Książka napisana jest fantastycznie – to nadal stary, dobry Masterton, którego czyta się jednym tchem. „Armagedonu” nie można odłożyć przed przekręceniem ostatniej strony. Graham idzie z duchem czasu, Harry Erskine też – wszędzie walają się Ipody, BlackBerry i Nintendo Wii. Aż strach pomyśleć, że seria rodziła się w czasach, kiedy komputery o funkcjonalności przerośniętego liczydła były szczytem techniki, a o komórkach nikt nawet nie myślał. Czasy się zmieniły, ale nasi ulubieni bohaterowie nie. Harry nadal jest przezabawny, Amelia cechuje się wrażliwością psychiczną, doktor Snow entuzjastycznie bada kulturę Indian, a Śpiewająca Skała wziąć przejawia chłodny dystans. Wszyscy fani serii poczują się jak w domu. Tym razem Misquamacus gra pierwsze skrzypce (w przeciwieństwie do „Krwi Manitou”), doprowadza nawet do szokującego spotkania „na szczycie”. Niestety, nie można stwierdzić, że jest to powieść idealna.

Graham opisywał już bardziej katastrofy z większym rozmachem  – ostateczne starcie z Misquamacusem jest spektakularne, ale nie aż tak jak „Głód”, „Zaraza”, czy chociażby trzecia część cyklu, czyli „Duch zagłady”. Oprócz kilku nielogicznych elementów, za wadę uważam nadmierny patos w zakończeniu powieści, aczkolwiek jest to coś, na co mogę przymknąć oko ze względu na historię tej serii. Pomimo tych kilku niedociągnięć, przy „Armagedonie” bawiłem się fantastycznie, tak jak przy poprzednich częściach. Aż ogarnia mnie smutek, jak pomyślę, że autor zarzekał się, że to już koniec… A może jednak nie…?

Autor recenzji: Piotr Pocztarek
Wydawnictwo: Albatros
Rok wydania: 2010
Liczba stron: 399
Format: 12,5 x 19,5
Ocena recenzenta: 8/10

Recenzja książki WALHALLA

„Walhalla”. Jakże to tajemniczo brzmi. I intrygująco, bez dwóch zdań. Może właśnie dlatego ten niewiele mający wspólnego z treścią tytuł został przypasowany do powieści, która powinna być zatytułowana „Dom, który zbudował Jack”. Tak przynajmniej brzmi tytuł oryginału: „The house that Jack built”. Coraz mniej zaskakują te podmianki dla celów marketingowych. Ale na ten temat pisano już elaboraty. O „Walhalli” najwyżej recenzje. Ta będzie kolejną.

Zacznę może od tego, że nie jestem największym fanem Mastertona, ale uwielbiam za to książki z nurtu ghost story. Ostatnimi czasy polskim twórcom nieźle się tego typu rzeczy pisało, a po ich przetrawieniu miałem chęć na jeszcze. I padło na „Walhallę”.

Uczucia mam mocno mieszane. Z jednej strony książka wydaje się być milowym krokiem jeśli chodzi o tę konwencję, gdyż sam początek już – i dalej, rozwinięcie i zakończenie – zwiastuje oryginalną opowieść. Fabuła istotnie, jest oryginalna. Ale wykonanie, styl… za momencik wyjaśnię swoje wątpliwości.

Pierwsza scena miażdży. Wciąga jak przysłowiowy wir na rzece. Zamożny adwokat staje przed iście traumatyczną sytuacją. Złapany przez bandziorów w jakiejś ponurej bramie straci jądro. Rozbijają mu je młotkiem, dla zabawy, bo przecież nie za okrągły milion, jaki Bellman obiecuje im za zostawienie go w spokoju. Oprychy to idioci – nie dają się nabrać na tę obietnicę!

Bellman wraz z żoną i bez lewego jądra kupuje podupadłą rezydencję na totalnym wygwizdowie i odnawia ją. Jej właścicielem był kiedyś bardzo ekscentryczny człowiek, również bardzo bogaty, słynący z wielkiej mściwości.

Gdy zaczynają ginąć w domu ludzie, rozpoczyna się wielka gonitwa za prawdą.

Bellman zmienia się nie do poznania – jego żona jest przerażona, i jakże zaskoczona, gdy podczas baraszkowania ze swym mężem odkrywa, że jego jądro… wróciło na swoje miejsce! Facet jakby traci zmysły. Staje się obcy, wściekły, mściwy.

Przyjmuje cechy starego właściciela posiadłości.

A więc fabuła super. Gorzej jednak z wykonaniem. Masterton w lekki dla siebie sposób włada językiem, ale w tym przypadku jest on mankamentem powieści, zamiast jej atutem. Ten styl wydaje się być zbyt prostolinijny i drętwy, a postaci nie są przedstawione z rozmachem, jak to pisarz uczynił z takimi powieściami jak „Szary diabeł” czy „Zwierciadło piekieł”.

Manitouman napisał książkę dobrą, ale tylko dobrą. „Walhalla” jest ciekawym czytadłem, idealnie pasującym do podróży pociągiem, ale nie wybija się jakoś znacząco spośród innych horrorów o nawiedzonych duchach. Z Brytyjskich pisarzy prym wiedzie tu nieustannie James Herbert.

PLUSY:

– pomysł

– scena wprowadzająca

– opis i klimat posiadłości

– dialogi

MINUSY:

– papierowi bohaterowie

– nie zapada w pamięci

– wywołuje niedosyt

Autor recenzji: Janusz Majewski
Wydawnictwo: Albatros
Rok wydania: 2008
Liczba stron: 400
Format: 12 x 21
Ocena recenzenta: 6/10

Recenzja książki STRAŻNICY PIEKŁA

Gdyby miesiąc temu ktoś zapytał mnie o to, czy jest jakaś książka Grahama o której nie potrafię nic powiedzieć, po dłuższym zastanowieniu i przebranie w pamięci blisko setki tytułów wskazałbym „Strażników piekła”. Wydana przez Wydawnictwo Albatros w 2001 roku, czyli niedługo po premierze światowej powieść rzadko wspominana jest w kontekście twórczości Mastertona. Nawet sam autor rzadko wraca w swoich wypowiedziach czy wywiadach. Dziwi mnie to, ponieważ powieść ta jest jedną z najoryginalniejszych powieści w dorobku pisarza.

Fabuła rozpoczyna się dość gwałtownie – młoda dziewczyna, Julia Winward, zostaje uprowadzona i zamordowana. Straszliwie okaleczone zwłoki zostają po jakimś czasie wyłowione z Tamizy. Jej brat – Josh dowiaduje się o śmierci siostry . Zostawia ciepłą posadę weterynarza w słonecznej Kalifornii i wyrusza wraz ze swoją dziewczyną Nancy do Londynu, by wyjaśnić zagadkę śmierci siostry. Okazuje się, że w stolicy Anglii nie ma ulicy, przy której Julia wynajmowała mieszkanie, ani też firmy, w której rzekomo podjęła pracę. Josh i Nancy odkryją niebawem przerażającą prawdę – Julia odnalazła przejście do alternatywnego Londynu, w którym panują zupełnie inne, koszmarne zasady. Szybko okaże się, że paralelne światy istnieją i znajdują się na wyciągnięcie ręki.

Masterton zaprasza nas w podróż po alternatywnych wersjach Londynu i robi to w bardzo pomysłowy sposób. W jednym mieście panuje wojna, w której Amerykanie zaatakowali Brytyjczyków. W alternatywnym Londynie to Hindusi rządzą krajem. W jeszcze innym jakby zatrzymał się czas, a z powodu braku wojny cywilizacja nie rozwinęła się technologicznie. Josh i Nancy odbędą niesamowitą podróż, w której stoczą nie jedną walkę o życie z tytułowymi Strażnikami – potwornymi, zakapturzonymi istotami, które zasiewają swoją ideologię za pomocą ognia i miecza. Zakapturzeni tropią „czyśćcowych”, czyli ludzi którzy przekroczyli magiczne drzwi i poddają ich pod osąd swojego systemu prawnego. Stosują także wymyśle tortury, czego przykładem jest budząca grozę Święta Harfa. Ciarki przechodziły mi po plecach, kiedy czytałem opis tortur przeprowadzonych za pomocą tego narzędzia. Cały Masterton!

Powieść jest doskonale napisana i czyta się ją naprawdę świetnie. Niestety, mamy w niej niedostateczną dawkę grozy. Pomimo, że motyw podróży po alternatywnych światach u Mastertona już występował, tutaj przedstawiony jest w… nomen omen alternatywnej formie.

Graham wykorzystał nieskończone możliwości, jakie daje opisanie wizji paralelnych światów, które rządzą się własnymi prawami, by pokazać ciekawe zależności między ludźmi i wtrącić kilka interesujących zdań na temat wojny, czy historii. Podsumowując – „Strażnicy piekła” to bardzo dobra lektura, zarówno dla fanów horrorów Mastertona, jak i tych poszukujących niezobowiązującej książki na weekend. Dla samej Świętej Harfy i alternatywnych Londynów warto tę książkę przeczytać.


Autor recenzji: Piotr Pocztarek
Wydawnictwo: Albatros
Rok wydania: 2001
Liczba stron: 352
Format: 12,5 x 19,5
Ocena recenzenta: 9/10

Recenzja książki KRZYWA SWEETMANA

W roku 1979 Masterton był jeszcze pisarzem stosunkowo młodym i niedoświadczonym, jednak pewnym siebie po oszałamiającym sukcesie, jaki osiągnęła powieść „Manitou”. W tymże roku powstał sequel pod tytułem „Zemsta Manitou”, powieść  historyczna „Rich”, a także thriller z poważnie nakreślonym wątkiem politycznym, zatytułowanym „Krzywa Sweetmana”. 

Thrillery Mastertona często traktują o politycznych spiskach na ogromną skalę, lub o apokaliptycznych zarazach dziesiątkujących ludność całego kraju. W „Krzywej Sweetmana” fabuła jest odrobinę bardziej „kameralna”, aczkolwiek równie szokująca i nieprawdopodobna. Zaczyna się w miarę spokojnie – nieznany snajper zabija niewinnych ludzi podróżujących autostradami w Los Angeles. Policja sądzi, że ofiary nie mają ze sobą nic wspólnego, są dobierane przypadkowo, a cały terror jest dziełem niezrównoważonego szaleńca. Kiedy ojciec Johna Cullena, przeciętnego Amerykanina, zajmującego się wyprowadzaniem na spacer psów bogatych starych panien, ginie zastrzelony przez nieznanego sprawcę, John będzie starał się dociec, czy jego śmierć była jedynie dziełem przypadku, czy częścią jakiegoś tajemniczego spisku. Prywatne śledztwo doprowadzi do zaskakujących wniosków – wszystkie ofiary zostały wyznaczone na liście Profesora Aarona Sweetmana. Bohater będzie musiał dowiedzieć się co owa lista oznacza i w jakim celu powstała.

Niezależnie od poczynań Cullena poznajemy bliżej postacie poboczne. Będzie nam dane spoglądać na świat oczami wynajętych seryjnych morderców, gwiazd Hollywood, no i oczywiście polityków. Carl X. Chapman, podstarzały senator z ambicjami na objęcie prezydentury i osadzenie się w Białym Domu jest jednym z nich. To właśnie on wykorzystuje krzywą Sweetmana do swoich celów. Zgodnie z teorią wystosowaną przez Profesora, po dokładnej analizie czynników związanych z daną osobą, takich jak upodobania, usposobienie, charakter, ulubione książki, czy potrawy, można śmiało przewidzieć, jak w danej sytuacji ktoś się zachowa (badania socjologiczne pokazują, że wcale nie jest to takie science-fiction!).  Masterton czyni tą teorię katalizatorem tragicznych wydarzeń, które zbierają w całej Ameryce swoje krwawe żniwo.

Plejada bohaterów wykreowanych przez Mastertona tym razem nie powala na kolana. Postać Johna Cullena jest nijaka i naprawdę ciężko wczuć się w jego sytuację, zwłaszcza, że postępuje kompletnie niewiarygodnie. Nie tylko on zresztą, ale taki już urok powieści sensacyjnych z lat 70-tych. Gdyby kosmiczne zbiegi okoliczności i nieprawdopodobne zwroty akcji nie nastąpiły, wykreowanie szalonego, pędzącego bez trzymanki thrillera nie było by możliwe. Sam pomysł na „Krzywą Sweetmana” był bardzo dobry. Zabrakło niestety wiarygodności wydarzeń, naprawdę ciekawych postaci i bardziej wyrazistego zakończenia. Nie zmienia to faktu, że dla samej koncepcji Sweetmana warto tę powieść przeczytać. Widać w niej bowiem materiał na doskonałą książkę i na pewno była by nią, gdyby włożyć trochę więcej pracy i dopracować niektóre szczegóły.

Autor recenzji: Piotr Pocztarek

Wydawnictwo: Dom Wydawniczy REBIS

Rok wydania: 1996

Liczba stron: 357

Format: 12,8 x 19,7

Ocena recenzenta: 7/10