W telegraficznym skrócie 8

Zapowiadana przez wydawnictwo Albatros powieść grozy Grahama Mastertona GHOST MUSIC (a ka THE CUCKOOS OF VENICE) ma ukazać się w Polsce w połowie roku. Polski tytuł książki to MUZYKA Z ZAŚWIATÓW.

Wydawnictwo Albatros planuje w tym roku wydać również, napisany wiele lat temu i nigdy wcześniej nie publikowany w Polsce, thriller Mastertona FIREFLASH 5 (a ka A MILE BEFORE MORNING). Polski tytuł nie jest jeszcze sprecyzowany. Będzie brzmiał BŁYSKAWICA albo OSTATNIE OKRĄŻENIE.

Kolejna dobra informacja, tym razem dla fanów cyklu WOJOWNICY NOCY, jest taka, że pisarz ma w planach napisanie nowej części tego cyklu. Jest już nawet roboczy tytuł: THE NINTH NIGHTMARE.

Zdjęcia z Empiku na Nowym Świecie

Poniżej galeria zdjęć ze spotkania Grahama Mastertona z czytelnikami w warszawskim Empiku na Nowym Świecie, które odbyło się 15 maja 2007 roku. Autorem pierwszych pięciu fotografii jest znany wszystkim recenzent i fan Mastertona – Piotr Pocztarek. Na ostatnim zdjęciu, autorstwa Piotra Głowackiego, Masti & Pocztar together. Wkrótce kolejne galerie.

Graham Masterton o MANITOU ARMAGEDDON!

Kiedy w 1979 roku na rynku pojawiła się książka MANITOU, horrormaniakami owładnęła istna manitoumania. Graham Masterton trafił w gusta czytelników na całym świecie. W wielu krajach, w których literatura grozy dopiero kiełkowała, stał się prawdziwym idolem. Ekscentryczny jasnowidz Harry Erskine i złowieszczy szaman Misquamacus pojawili się ponownie w ZEMŚCIE MANITOU, a potem w DUCHU ZAGŁADY. Cały cykl im poświęcony stał się znakiem rozpoznawczym twórczości Mastertona. Kiedy i KREW MANITOU ujrzała światło dzienne, Graham Masterton oświadczył nagle, że cykl dobiega końca. Harry Erskine nieco się nam zestarzał – dosłownie – a więc nic dziwnego, że walka z odwiecznym wrogiem białego człowieka – Misquamacusem – musi wreszcie mieć swój finał.
 
Graham Masterton ukończył niedawno pracę nad ostatnią częścią popularnego cyklu. Powieść nosi tytuł MANITOU ARMAGEDDON i według najświeższych informacji ukaże się w Polsce jeszcze w roku 2009.
 
Specjalnie dla czytelników oficjalnego bloga, pisarz przybliża nam fabułę ARMAGEDONU:

"Prezydent Stanów Zjednoczonych nagle ślepnie. W ciągu kilku następnych dni setki ludzi na terenie całego kraju tracą wzrok – są wśród nich piloci samolotów w trakcie rejsu, kierowcy ciężarówek pędzący po międzystanowych autostradach, pracownicy budowlani przebywający na szczytach rusztowań.

Samoloty pasażerskie spadają na podmiejskie domy; drogi są zablokowane przez setki rozbitych pojazdów; ludzie wypadają z balkonów. Rzucają się z mostów. Pożary szaleją w Los Angeles, Chicago i Nowym Jorku, wszędzie panują rozruchy i grabieże.

Tak, to Misquamacus, legendarny szaman Algonquinów powrócił ze świata duchów, by dokonać ostatecznej apokaliptycznej zemsty na kolonistach, którzy niegdyś odebrali ziemię rdzennym Amerykanom. Tym razem zjednał sobie dusze dawno zmarłych szamanów różnych plemion. Ma jeden cel – zmieść bezpowrotnie cywilizację białych ludzi.

Tylko Harry Erskine i Amelia Crusoe mają wystarczającą wiedzę i doświadczenie, by go pokonać. Jednak zanim odkryją, jak wykończyć na dobre Misquamacusa, muszą się dowiedzieć, kim lub czym są Zabójcy Oczu, i poszperać głęboko w historii oraz w materiałach o magii rdzennej Ameryki… Odbędą podróż pełną przerażających wydarzeń, przeżyją horror przekraczający ludzką wyobraźnię.

Jest to ostateczny konflikt pomiędzy Harrym a Misquamacusem. Podążysz za Harrym i Amelią przez całą Amerykę, śledząc ich pościg za najbardziej dewastującym zagrożeniem, jakie kiedykolwiek poznał ten kraj. To jest Armagedon!"

– Graham Masterton

Przełożył: Christos Kargas

Recenzja książki ZEMSTA MANITOU

„Zemsta Manitou” to druga część sagi o destruktywnym oddziaływaniu indiańskiej magii, czyli o zemście czerwonoskórych na białym człowieku.  Trzy lata po swoim książkowym debiucie Graham Masterton powraca do wykreowanych wcześniej postaci, które na stałe zapisały się w kanonie horroru pisanego i stały się dla wielu czytelników przyczynkiem do rozpoczęcia przygody z literaturą grozy.
 
Tym razem głównym bohaterem zostaje Neil Fenner, konserwator łodzi z Bodega Bay, którego syn zaczyna miewać przywidzenia. W najbliższym otoczeniu Neila i jego rodziny zaczynają dziać się dziwne i przerażające rzeczy, a zrozpaczony Neil nie może sobie poradzić. Jego syn, Toby, zostaje opętany przez ducha Misquamacusa, potężnego indiańskiego szamana owładniętego żądzą zemsty na białym człowieku. Szaman znany czytelnikom z pierwszej części „Manitou” jest teraz silniejszy, bardziej krwiożerczy, a przede wszystkim nie jest sam – z pomocą przychodzi mu jeszcze dwudziestu jeden innych potężnych czarowników z dawnych lat, którzy za cel nadrzędny postawili sobie wspólne wezwanie najbardziej niebezpiecznych indiańskich demonów i zesłanie ich ku zagładzie mieszkańców Ameryki. Zrozpaczony i zdesperowany Neil podczas próby wyjaśnienia zagadkowych wydarzeń, natyka się na Harry’ego Erskine’a – bohatera i narratora pierwszej części sagi.
 
Harry przyjeżdża z Nowego Yorku wraz ze Śpiewającą Skałą – nowoczesnym szamanem, z którym wspólnie pokonali Misquamacusa poprzednim razem. Bohaterowie dołączają do Neila, by wspólnie stanąć ponownie do walki z niepojętym zagrożeniem. Tym razem jeden z bohaterów zginie w niebezpiecznej walce… Czy poświęcenie jakie zostało dokonane wystarczy żeby powstrzymać krwiożercze indiańskie demony?
 
 „Zemsta Manitou” jest bardzo dobrą kontynuacją pierwszej powieści Mastertona. Znani i lubiani bohaterowie powracają, by stoczyć walkę na śmierć i życie i jeszcze raz podjąć próbę odesłania Misquamacusa do Krainy Wiecznych Łowów. Wielka szkoda że fenomenalna postać Harry’ego Erskine’a została zmarginalizowana, a co za tym idzie, narracja powieści automatycznie przeskoczyła na trzecioosobową. Powieść jest dojrzalsza, bardziej przemyślana od swojej poprzedniczki, co automatycznie przedłuża czas obcowania z nią. Finałowa walka pomiędzy dwudziestoma dwoma szamanami, a Harrym, Śpiewającą Skałą i Neilem Fennerem jest długa, epicka i nieźle opisana. Smaczku dodaje fakt, że do batalii włączają się oddziały policji, Gwardia Narodowa i … duchy.

Godna kontynuacja powieści przypadła do gustu wielu czytelnikom, pomimo kilku wad. Odsunięcie na drugi plan najbarwniejszego bohatera jakiego Masterton wykreował pozostawia lekki niedosyt. Niewykorzystany potencjał walki z 22 szamanami również, ponieważ ich funkcja została sprowadzona do minimum. Po za tymi kilkoma szczegółami nie bardzo jest się do czego przyczepić, zwłaszcza że powieść ma całkiem dobrze napisany i przeprowadzony finał, a jak wiemy, u wczesnego Mastertona ten element nie zawsze zagrał. Po zakończeniu czytania „Zemsty Manitou” jedyne na co pozostaje czekać to na kolejny powrót krwiożerczych indiańskich demonów w powieści „Duch Zagłady”.

 

Autor recenzji: Piotr Pocztarek
Wydawnictwo: Amber
Rok wydania: 1990
Liczba stron: 224
Format: 11,5 x 19,5
Ocena recenzenta: 9/10

Recenzja książki BAZYLISZEK (po raz trzeci)

Z książkami Grahama Mastertona jest jak ze starymi dobrymi znajomymi. Pojawiają się raz na jakiś czas i cieszysz się ich widokiem. Znacie się od tak dawna, że żaden z nich nie jest w stanie niczym szczególnym cię zaskoczyć. Owszem, opowiedzą niekiedy jakąś ciekawą anegdotkę, innym razem mrożącą krew w żyłach historię zaczerpniętą wprost z życia, ale nic takiego, co zmieniłoby twój światopogląd. I to jest cenne. Na swój sposób także bezpieczne.

Podobnie rzecz się ma z „Bazyliszkiem”; najnowszą powieścią, która wyszła spod pióra Mastiego. Nie jest to bynajmniej kamień milowy w jego twórczości, ale oferuje parę godzin godziwej rozrywki. Tylko tyle i aż tyle. Autor nie sili się na oryginalne rozwiązania kompozycyjne, trzymając się linearnego przebiegu akcji i skupiając na takim przedstawieniu swoich postaci, byśmy nie mieli problemów z identyfikacją ich zamiarów i oceną postępowania.

W końcówce „Bazyliszka” główny bohater książki – profesor Natan Underhill wraz ze swoją świtą leci ze Stanów do Krakowa, co stanowi miły ukłon w stronę polskich fanów pisarza. Mało tego, na kartach powieści pojawia się postać malarza o znajomo brzmiącym nazwisku – Robert Cichowski.

Takie drobiazgi, przynajmniej u mnie, wywołują uśmiech satysfakcji.

Innymi plusami omawianej pozycji są elementy humorystyczne, jak choćby poniższy dialog:

– Co mamy do stracenia?
– Och, na przykład życie.

Można oczywiście narzekać na oklepane czy wręcz życzeniowe zwroty akcji, na naszkicowanie postaci zbyt grubymi liniami, ale w tym akurat przypadku wydaje mi się to szukaniem dziury w całym. Umówmy się, że jeśli ktoś ma ochotę na studium psychologiczne, to raczej nie sięga po książkę Grahama. No, chyba, że jest niespełna rozumu.

Można natomiast i trzeba wypomnieć tłumaczowi irytujące niezręczności w rodzaju: „Krótko później w mózgu”. Kiedy czytam podobne brednie, mam ochotę rzucić książkę w kąt. A „Bazyliszek”, pomimo swych wad, nie zasługuje na takie traktowanie.

Nie sądzę, by ta powieść w znaczący sposób powiększyła grono wielbicieli twórczości Grahama, ale ci którzy lubią jego prozę, nie powinni być zawiedzeni.

Autor recenzji: Kazimierz Kyrcz Jr
Wydawnictwo: Dom Wydawniczy REBIS
Rok wydania: 2009
Liczba stron: 284
Format: 13,5 × 21,5
Nr ISBN: 978-83-7510-126-3

Recenzja filmu MANITOU

Ekranizacja powieści Grahama Mastertona „Manitou” to horror nakręcony przez Williama Girdlera w 1978 roku. Ograniczony budżet i możliwości techniczne nie przeszkodziły reżyserowi w zebraniu popularnej obsady i zrealizowaniu swojej wizji. Na planie znalazł się między innymi równie popularny, co przystojny Tony Curtis, ojciec Jamie Lee Curtis. Tony zagrał główną rolę, brawurowo wcielając się w lekkoducha udającego jasnowidza, żeby wyciągać pieniądze od starszych pań. Towarzyszący mu Michael Ansara, w roli przyjacielskiego szamana Johna Śpiewającej i partnerująca im Susan Strasberg jako Karen Tandy, dziewczyna której na karku wyrasta ludzki płód, wypadają aktorsko bardzo dobrze i klimatycznie. Do filmu należy podejść z lekkim przymrużeniem oka, akceptując klimat lat siedemdziesiątych i prawa, które nim rządziły.
 
Fabuła filmu z grubsza opiera się na książce (zainteresowanych odsyłam do recenzji poniżej), dlatego też nie będę się nad nią znacząco rozwodził. W filmie, podobnie jak w powieści, w ciele Karen Tandy odradza się indiański szaman z siedemnastego wieku o imieniu Misquamacus. Jego celem jest dokonanie zemsty na białych ludziach, za wszystkie grzechy jakie popełnili wobec czerwonoskórych, a osiągnąć ją chce za pomocą potężnej magii i wezwanych na pomoc indiańskich demonów. William Girdler kilka wątków wyciął, kilka nagiął, interpretując je na własny sposób, tak by podać film w zjadliwej formie. Dla przykładu tak oto okazuje się, że Harry Erskine i Karen Tandy byli kochankami, a nie tylko przypadkowymi znajomymi. Film milczy natomiast w kwestii tego czego bał się szaman Misquamacus i jak próbowano go pokonać z pomocą oddziału policji. Większość wydarzeń jest jednak w filmie bardzo podobna do tych znanych z książki Mastertona.
 
Bardzo dobre aktorstwo i kilka naprawdę wyrazistych, trzymających w napięciu scen to trochę za mało żeby stworzyć film bardzo dobry. Archaiczne dzisiaj efekty specjalne potrafią nie tyle przerazić, co rozśmieszyć – dla przykładu, człowieka obdartego ze skóry gra aktor w… nasiąkniętym czerwonym płynem kombinezonie. Komicznie wypadają również demony, które na pomoc wzywa Misquamacus. Człowiek w stroju jaszczurki, czołgający się po szpitalnym korytarzu woła o pomstę do nieba. Finałowa potyczka z głównym antagonistą do feeria świateł i barw, kilka wystrzałów i wybuchów – generalnie jeden wielki, przestarzały efekt specjalny. Świetnie za to przedstawiona jest sama postać Misquamacusa – jego zdeformowane ciało umazane błonami płodowymi i przerażające spojrzenie potrafią podnieść widzowi ciśnienie. Bywa zatem różnie, raz lepiej, raz gorzej.

Sam film mimo wszystko broni się jako całkiem udany horror, do obejrzenia w piątkowy wieczór. Dla fanów twórczości Mastertona będzie jak znalazł. Nie wszystko w nim zagrało – być może gdyby reżyser nie zginął w wypadku helikoptera, zanim „Manitou” trafił do postprodukcji, finalna wersja obrazu wyglądała by inaczej? Najbardziej jednak można narzekać na polskie wydanie tego rzadko spotykanego filmu – autor tłumaczenia nie czytał książki, miał również problemy ze słuchem. Poprzekręcane imiona i nazwiska bohaterów, kilka błędów i niedoróbek, dodatki ograniczone do trailera i sylwetek dwóch aktorów i reżysera są największą bolączką tej produkcji, mimo iż wydanie takiej perełki na polskim rynku jest inicjatywą godną ogromnego szacunku dla Vision.

 

Autor recenzji: Piotr Pocztarek
Tytuł oryginalny: The Manitou
Tytuł polski: Manitou
Produkcja: Kanada/USA 1978
Dystrybucja w Polsce: Vision
Reżyseria: William Girdler
Obsada: Tony Curtis, Michael Ansara, Susan Strasberg
Ocena: 6/10

Recenzja książki MANITOU

„Manitou” Grahama Mastertona to klasyka sama w sobie. Od tej książki zaczęła się przygoda autora z horrorem. Prawdopodobnie większość z nas również pokochało literaturę grozy dzięki tej właśnie pozycji. Podobnie było ze mną, to właśnie „Manitou”, a także „Twierdza” F.Paula Wilsona sprawiły że moje zainteresowanie horrorem pisanym trwa do dziś i pewnie nigdy nie zgaśnie. Dzięki tej powieści pokochałem Mastertona. Czas wrócić do niej po latach ze skalpelem i pensetą i z pewnych rzeczy się rozliczyć.
 
Zastanawiacie się dlaczego w rubryce „rok” podane są dwie daty. Oryginalna data powstania „Manitou” to rok 1975. Wydawcy nie spodobało się jednak zakończenie powieści, które Graham zmienił w roku 1976. Pierwotne zakończenie książki było dużo lepsze niż to wydane w Polsce. Zainteresowanych zachęcam do przeczytania wersji anglojęzycznej.
 
Harry Erskine to najlepsza, najzabawniejsza i najbardziej ludzka postać, jaką udało się Mastertonowi kiedykolwiek stworzyć. Cwaniak, dowcipniś, odważny tchórz, a do tego fałszywy jasnowidz – to właśnie niezapomniany Harry. Bohater zostaje wplątany w niecodzienną aferę – zgłasza się do niego młoda kobieta, której na karku wyrasta nieznanego pochodzenia guz. Po konsultacjach medycznych okazuje się, że guz nie jest zwykłą naroślą a… ludzkim płodem rozwijającym się w zastraszającym tempie. Dookoła głównych bohaterów zaczynają dziać się dziwne i przerażające rzeczy, prowadzące do niecodziennego odkrycia – płód jest reinkarnacją siedemnastowiecznego indiańskiego szamana Misquamacusa, który odradza się po trzystu latach, by dokonać zemsty na białych, którzy wybili jego lud. Misquamacus to potężny czarownik, zdolny do przywołania najpotężniejszych indiańskich demonów, zagrażających światu. Harry i jego przyjaciele będą musieli stawić mu czoła. Konfrontacja między pradawną indiańską magią, a nowoczesną techniką białego człowieka nieuchronnie się zbliża.
 
„Manitou” czyta się fenomenalnie. Książka nie jest długa, ale kiedy zaczniemy, nie możemy skończyć i jesteśmy w stanie pochłonąć całą historię w 4-5 godzin. Powieść napisana jest poprawnie, widać że kształtuje się talent pisarza, który zostanie w naszej świadomości przez następne 30 lat, a pewnie i na dłużej. Wykreowany przez Mastertona bohater wystąpi w przyszłości jeszcze w pięciu pełnoprawnych powieściach i w jednym opowiadaniu i będzie ciepło wspominany przez fanów na całym świecie. Dwa lata później powstaje ekranizacja powieści (zapraszam do oddzielnej recenzji). „Manitou” będzie wydawany i wznawiany na całym świecie i stanie się znakiem rozpoznawczym pisarza.
 
Wady? Wadą powieści jest jej objętość – książka mogła by być dłuższa i bardziej rozwinięta. Po raz pierwszy Masterton zastosował też swój popularny schemat, tak często powtarzany w późniejszych książkach, jednak biorąc pod uwagę to, że ta była pierwsza, nie możemy się czepiać – gdyż to właśnie ten schemat oczarował i powalił na kolana miliony czytelników na całym świecie.

 

Autor recenzji: Piotr Pocztarek
Wydawnictwo: Amber
Rok wydania: 1989
Liczba stron: 187
Format: 11,5 x 19,5
Ocena recenzenta: 9/10

Zaklęte rewiry Mastertona

Brytyjski gigant pióra rodem z Edynburga, 63-letni Graham Masterton, otrzymał w darze od losu dwie życiowe namiętności, dzięki którym bezboleśnie doszedł do globalnej sławy i 300-milionowej, obrachowanej w funtach, fortuny. Pierwszą jego pasją jest seksuologiczne poradnictwo, drugą zaś pisanie horrorów…

Tak zaczyna się całkiem ciekawy artykuł Bożydara Brakonieckiego, który niedawno opublikowała, współpracująca z THE TIMES, gazeta internetowa POLSKA. Napisany z polotem art nawiązuje nie tylko do wydanej kilka dni temu powieści BAZYLISZEK, ale i do wcześniejszej twórczości Grahama Mastertona.

Zachęcam do lektury:

http://www.polskatimes.pl/kultura/ksiazki/77517,zaklete-rewiry-mastertona,id,t.html#material

Recenzja książki BAZYLISZEK (po raz drugi)

Od kilku dni w księgarniach dostępna jest najnowsza powieść horroru Grahama Mastertona „Bazyliszek”. Wiele sobie po niej obiecywałem, nie tylko dlatego, że wyszła spod pióra mistrza gatunku, ale i dlatego, że część jej akcji dzieje się w Krakowie, ulubionym polskim mieście pisarza. Szumnie zapowiadana jako mocny horror wywoływała spore zainteresowanie wśród czytelników w Polsce zanim jeszcze trafiła do sprzedaży.

Bohaterem „Bazyliszka” jest biolog molekularny Nathan Underhill, któremu udaje się wyhodować gryfa – mityczne stworzenie nie mające prawa bytu. Szkopuł jednak w tym, że stwór umiera krótko po wykluciu się z jaja, a profesor Underhill nie potrafi znaleźć przyczyny takiego stanu rzeczy. Gigantyczne pieniądze, jakie zostały przeznaczone na projekt i poświęcony czas naszego bohatera poszły się… w zapomnienie.

Underhill nie umie też odpowiedzieć na pytanie, w którym momencie popełnił błąd. Pogrąża się w rozmyślaniach, nieco zaniedbując syna Denvera, który ma mu za złe ciągłe zajmowanie się sprawami „nie z tej ziemi”. Ojciec i syn oddalają się od siebie. Zaabsorbowany własnym problemem Underhill wie, że nie może spocząć na laurach. Wyhodowanie gryfa byłoby dla niego ogromnym osiągnięciem. Komórki macierzyste tego stwora mogłyby okazać się wielce pomocne w walce z chorobami – ich użycie w celach leczniczych byłoby dla współczesnej medycyny milowym krokiem do przodu.

Kiedy żona Nathana, Grace – lekarka zajmująca się rezydentami w domu starców – opowiada mężowi o przerażonej staruszce, przekonanej, że słyszy w nocy dziwne hałasy, a także o lęku, że wkrótce zostanie skrzywdzona, Nathan słucha z uwagą. Kiedy następnej nocy okazuje się, że staruszka zmarła, a jeden z mieszkańców domu starców oświadczył Grace, że widział potwora, Nathan jest już prawie pewny, że ktoś oprócz niego zajmuje się „hodowlą” mitycznych stworów. Nabiera stuprocentowej pewności, gdy dowiaduje się, że w pokoju, w którym zmarła staruszka wszystkie kwiaty, a nawet muchy(!) szlag trafił.

Akcja błyskawicznie nabiera tempa. Zauber – dyrektor domu starców okazuje się być naukowcem, który nie tylko bada pochodzenie mitycznych stworzeń, ale i usiłuje je hodować! Nietrudno się domyślić co będzie dalej. Zauber daje nogę z kraju, oślepiona przez bazyliszka Grace popada w śpiączkę, a Nathanowi zaczynają śnić się koszmary z mitycznym potworem w roli głównej. Wraz z synem Underhill postanawia udać się do Polski. Tam bowiem zaszył się Zauber, który jest jedyną osobą potrafiącą przywrócić świadomość Grace.

Jak to u Mastertona, ostrej jazdy bez trzymanki nie brakuje! A czytelnik… Cóż, czytelnik zastanawia się jak, u diabła, tak doświadczony pisarz, mistrz w budowaniu atmosfery grozy, zarazem znawca gatunku może w tak, nie boję się użyć tego określenia, głupi sposób spaprać książkę. Tym razem nie zakończeniem, co u Brytyjczyka częste. Wszystko byłoby w porządku, gdyby nie brak w miarę wiarygodnego wyjaśnienia, w jaki sposób udało się powołać do życia tytułowego bazyliszka. Masterton powinien wziąć tu przykład chociażby z prozy Chrichtona, który tematykę „odrodzenia” dinozaurów w „Parku jurajskim” potraktował co najmniej godnie, a i wysilił się na obszerne wyjaśnienie czytelnikowi, w jaki sposób prehistoryczne gady zostały „wskrzeszone”. Nie twierdzę, że Masterton winien był zapodać kilkunastostronicową instrukcję „jak ożywić gryfa”, ale kilka wyszukanych, przemyślanych słów doprawdy by nie zaszkodziło. Jestem nieco poirytowany, gdyż „Bazyliszek” mógłby pretendować do miana powieści bardzo dobrej w dorobku Grahama Mastertona. Mamy w niej bowiem wyrazistych bohaterów, całkiem przyjemny i oryginalny pomysł, świetne dialogi i charakterystyczne mastertonowskie poczucie humoru, które z pewnością przypadnie do gustu czytelnikom. Niestety, temat Brytyjczyk potraktował po łebkach, w wyniku czego sam motyw odrodzenia gryfa w powieści (najistotniejszy jej element) maluje się niezbyt kolorowo.

Na szczęście na plus można pisać Mastiemu umieszczenie sporej części akcji powieści w Krakowie i ukazanie odpowiedniego nastroju miasta. Także stricte polscy bohaterowie „Bazyliszka” są wiarygodni. W tej kwestii pisarz odrobił zadanie domowe. Nie obyło się jednak bez drobnych zgrzytów, jak choćby zapożyczenie z „Dziecka ciemności” extra mocnych bez filtra, którymi delektuje się jeden z bohaterów. Brr!

Podsumowując, „Bazyliszek” nie jest perełką w twórczości Mastertona, niemniej nie nazwałbym tej powieści słabą. Biorąc pod uwagę cały dorobek pisarza, plasuje się gdzieś po środku. Zaś mając na uwadze ostatnie publikacje Mastertona, jest w mojej opinii trochę lepsza od „Aniołów chaosu” i niewiele słabsza niż „Czerwona maska”.

Autor recenzji: Robert Cichowlas
Wydawnictwo: Dom Wydawniczy REBIS
Rok wydania: 2009
Liczba stron: 284
Format: 13,5 x 21,5
Ocena recenzenta: 6/10