Ekranizacja powieści Grahama Mastertona „Manitou” to horror nakręcony przez Williama Girdlera w 1978 roku. Ograniczony budżet i możliwości techniczne nie przeszkodziły reżyserowi w zebraniu popularnej obsady i zrealizowaniu swojej wizji. Na planie znalazł się między innymi równie popularny, co przystojny Tony Curtis, ojciec Jamie Lee Curtis. Tony zagrał główną rolę, brawurowo wcielając się w lekkoducha udającego jasnowidza, żeby wyciągać pieniądze od starszych pań. Towarzyszący mu Michael Ansara, w roli przyjacielskiego szamana Johna Śpiewającej i partnerująca im Susan Strasberg jako Karen Tandy, dziewczyna której na karku wyrasta ludzki płód, wypadają aktorsko bardzo dobrze i klimatycznie. Do filmu należy podejść z lekkim przymrużeniem oka, akceptując klimat lat siedemdziesiątych i prawa, które nim rządziły.
Fabuła filmu z grubsza opiera się na książce (zainteresowanych odsyłam do recenzji poniżej), dlatego też nie będę się nad nią znacząco rozwodził. W filmie, podobnie jak w powieści, w ciele Karen Tandy odradza się indiański szaman z siedemnastego wieku o imieniu Misquamacus. Jego celem jest dokonanie zemsty na białych ludziach, za wszystkie grzechy jakie popełnili wobec czerwonoskórych, a osiągnąć ją chce za pomocą potężnej magii i wezwanych na pomoc indiańskich demonów. William Girdler kilka wątków wyciął, kilka nagiął, interpretując je na własny sposób, tak by podać film w zjadliwej formie. Dla przykładu tak oto okazuje się, że Harry Erskine i Karen Tandy byli kochankami, a nie tylko przypadkowymi znajomymi. Film milczy natomiast w kwestii tego czego bał się szaman Misquamacus i jak próbowano go pokonać z pomocą oddziału policji. Większość wydarzeń jest jednak w filmie bardzo podobna do tych znanych z książki Mastertona.
Bardzo dobre aktorstwo i kilka naprawdę wyrazistych, trzymających w napięciu scen to trochę za mało żeby stworzyć film bardzo dobry. Archaiczne dzisiaj efekty specjalne potrafią nie tyle przerazić, co rozśmieszyć – dla przykładu, człowieka obdartego ze skóry gra aktor w… nasiąkniętym czerwonym płynem kombinezonie. Komicznie wypadają również demony, które na pomoc wzywa Misquamacus. Człowiek w stroju jaszczurki, czołgający się po szpitalnym korytarzu woła o pomstę do nieba. Finałowa potyczka z głównym antagonistą do feeria świateł i barw, kilka wystrzałów i wybuchów – generalnie jeden wielki, przestarzały efekt specjalny. Świetnie za to przedstawiona jest sama postać Misquamacusa – jego zdeformowane ciało umazane błonami płodowymi i przerażające spojrzenie potrafią podnieść widzowi ciśnienie. Bywa zatem różnie, raz lepiej, raz gorzej.
Sam film mimo wszystko broni się jako całkiem udany horror, do obejrzenia w piątkowy wieczór. Dla fanów twórczości Mastertona będzie jak znalazł. Nie wszystko w nim zagrało – być może gdyby reżyser nie zginął w wypadku helikoptera, zanim „Manitou” trafił do postprodukcji, finalna wersja obrazu wyglądała by inaczej? Najbardziej jednak można narzekać na polskie wydanie tego rzadko spotykanego filmu – autor tłumaczenia nie czytał książki, miał również problemy ze słuchem. Poprzekręcane imiona i nazwiska bohaterów, kilka błędów i niedoróbek, dodatki ograniczone do trailera i sylwetek dwóch aktorów i reżysera są największą bolączką tej produkcji, mimo iż wydanie takiej perełki na polskim rynku jest inicjatywą godną ogromnego szacunku dla Vision.
Autor recenzji: Piotr Pocztarek
Tytuł oryginalny: The Manitou
Tytuł polski: Manitou
Produkcja: Kanada/USA 1978
Dystrybucja w Polsce: Vision
Reżyseria: William Girdler
Obsada: Tony Curtis, Michael Ansara, Susan Strasberg
Ocena: 6/10