Recenzja książki INFEKCJA

Wydany w 2010 roku „Armagedon” miał być pożegnaniem z kultową serią „Manitou”, od której wielu dzisiejszych horroromaniaków zaczynało swoją przygodę z literaturą grozy. Wielu fanów zdążyło już zatęsknić za sztandarowym bohaterem wykreowanym przez Grahama Mastertona – Harrym Erskinem. Na szczęście autor zmienił zdanie – w zeszłym roku zapowiedziana została „Infekcja”, będąca kolejną częścią legendarnej sagi. Pod pewnymi względami to jednak zupełnie nowa odsłona „Manitou”.

„Infekcja” podzielona jest na dwie wyraźne części, które na zmianę przeplatają się ze sobą, by złączyć się w finale. W pierwszej poznajemy nową bohaterkę, utalentowaną epidemiolog Annę Grey, pracującą w szpitalu w St. Louis nad niebezpiecznym wirusem. Niebawem ludzie zaczynają zapadać na tajemnicze dolegliwości – wymiotują krwią, mają majaki i umierają w męczarniach. Ofiarą pada też życiowy partner Anny, David, co tylko motywuje lekarkę do wytężonej pracy. Szybko okazuje się, że tajemnicza choroba przenoszona jest przez pluskwy, ale ma swoje podłoże w świecie nadprzyrodzonym.

Druga część powieści przedstawia nam starego dobrego Harry’ego Erskine’a, jasnowidza-naciągacza, utrzymującego się z przepowiadania przyszłości starym i bogatym mieszkańcom Miami. Po kilku potyczkach ze swoim nemezis – Misquamacusem, Harry’emu ani śni się ponownie stawać w szranki z niebezpieczeństwem. Jego przeznaczenie ma jednak inne zdanie. Wspomniana plaga pluskiew przenosząca morderczą chorobę to sprawka dwóch potomków przerażającego indiańskiego szamana. Synowie Misquamacusa postanawiają kontynuować krucjatę swojego ojca i sprowadzić na Stany Zjednoczone zagładę, mającą być zemstą za odebranie ziemi jej rodowitym mieszkańcom. Anna i Harry w pewnym momencie będą musieli stawić czoła niebezpieczeństwu i zmierzyć się z przeszłością, której konsekwencje można zaobserwować do dziś.

Pod względem konstrukcyjnym „Infekcji” najbliżej do czwartej części sagi, czyli do „Krwi Manitou”. Tam też mieliśmy do czynienia z krwawymi dolegliwościami, które okazywały się skutkiem przymierza indiańskim demonów z innymi, bardziej współczesnymi białemu człowiekowi. W tym przypadku jest podobnie – oprócz synów Misquamacusa do głosu dojdą też inne nadprzyrodzone zjawiska, w tym przerażające zakonnice zwiastujące tytułową infekcję. Ich aktywność potrafi wrzucić czytelnikowi ciarki na plecy.

Powieść jest dostatecznie długa, poprowadzona dobrze i z odpowiednim tempem. Autor zdecydował się na wprowadzenie balansu pomiędzy opisami i dialogami, odnajdując w tej kwestii złoty środek. Fani z pewnością ucieszą się z powrotu kultowego bohatera, który obok Jima Rooka jest jednym z dwóch najbardziej popularnych postaci kiedykolwiek wykreowanych przez brytyjskiego mistrza horroru. Cieszą także drobne nawiązania do pierwszego tomu – legendarnego „Manitou” z 1975 roku. Aż trudno uwierzyć, że ta historia ciągnie się już prawie 40 lat!

„Infekcja” to dobra powieść, którą docenić powinni szczególnie miłośnicy poprzednich książek z Harrym Erskinem w roli głównej. Szkoda tylko, że w powieści nie znalazło się miejsca dla Misquamacusa, Śpiewającej Skały, Amelii Crusoe czy większych nawiązań do poprzednich części, ale cóż, takie są prawa rynku  – nie można przecież przytłoczyć nowych czytelników, nie obeznanych z poprzednimi odcinkami. Jednak nawet pomimo braku tych elementów najnowszy horror Mastertona to kawał solidnej roboty i kolejna ciekawa przygoda, która zadowoli fanów literatury grozy.

Autor recenzji: Piotr Pocztarek
Wydawnictwo: Rebis

Rok wydania: 2014

Liczba stron: 344

Format: 13,5 x 21,5

Ocena recenzenta: 8/10

Recenzja książki ŚPIĄCZKA

Kiedy w zeszłym roku „Śpiączka” pojawiła się na anglojęzycznym rynku została ciepło przyjęta i zebrała stosunkowo entuzjastyczne recenzje. Podsycało to tylko oczekiwanie na polską premierą, przekładaną od września ubiegłego roku. W tegoroczne Walentynki otrzymaliśmy jednak upragniony prezent, a „Community” za sprawą Wydawnictwa Albatros stanęła wreszcie na księgarskich półkach. Czy warto było czekać?

Michael i Natasha ulegają wypadkowi w rejonie Gór Kaskadowych. Wracająca samochodem para zostaje staranowana przez inny pojazd. Mężczyzna odzyskuje przytomność w tajemniczej klinice znajdującej się u podnóża malowniczo położonej góry Shasta. Okazuje się, że Michael długo pozostawał w śpiączce, a po przebudzenia doznał niemal całkowitej amnezji. Nie może przypomnieć sobie praktycznie żadnych szczegółów ze swojej przeszłości, na dodatek lekarze i jego rodzina przekonują go, że naprawdę nazywa się Gregory Merrick.

Mężczyzna zostaje ulokowany w pobliskiej osadzie Trinity, gdzie ma zamieszkać z piękną i seksowną Isobel. Terapia trwa, ale Michael z czasem odzyskuje szczątki pamięci. Z jakiegoś powodu nie podoba się to ani lekarzom, ani społeczności niewielkiej osady. Wydaje się, że wszyscy skrywają tutaj jakąś tajemnicę. Wokół Michaela szybko dochodzi do nadnaturalnych, nieprawdopodobnych wydarzeń.

Zawiedzeni będą ci, którzy po „Śpiączce” oczekiwali typowej dla twórczości Mastertona brutalności i krwi. „Community” to spokojne i nastrojowe ghost story, zbliżone bardziej do powieści w stylu „Muzyki z zaświatów”. Michael stopniowo odkrywa prawdę o swojej przeszłości, teraźniejszości oraz przyszłości, a każde kolejne fakty stają się coraz bardziej nieprawdopodobne. Jest w tym wszystkim nuta melancholii, generalnie powieść czyta się więc szybko i dobrze.

Z drugiej strony, „Śpiączka” składa się w większości dialogów. Przeważnie są one dobrze skonstruowane, zabrakło mi jednak większej liczby opisów, aby lepiej wczuć się w tajemniczy klimat osady Trinity.

Nie zawiodą się fani mastertonowskiego seksu – chociaż powieść pozbawiona jest makabry, autor zamieścił gdzieniegdzie soczyste opisy erotyczne. I ponownie, są one ekscytujące, jednak zastanawiam się, czy bez nich książka cokolwiek by straciła. Być może są wrzucone nieco na siłę, ot tak, żeby były.

Być może jako zatwardziały fan mocnych horrorów spod pióra Mastertona nie umieszczę „Śpiączki” w swoim rankingu TOP10 powieści tego wspaniałego autora. Trzeba jednak przyznać, że Graham starł się jak mógł by utrzymać tempo i rozsiać gdzieniegdzie mylące tropy. Jeśli nie uda się Wam ich rozszyfrować, być może odbiór powieści będzie lepszy. Nie odbierajcie tylko książki w kategoriach horroru, bo to nie tylko mylące ale i krzywdzące. Miejscami „Community” to nostalgiczna opowieść o miłości i stracie, w której czuć autobiograficzne echa wydarzenia, które zmieniło również życie samego Mastertona. A ta wartość dodana jest nie do przecenienia.

Autor recenzji: Piotr Pocztarek
Wydawnictwo: Albatros

Rok wydania: 2014

Liczba stron: 316

Format: 12,5 x 19,5

Ocena recenzenta: 7/10

Recenzja książki PANIKA (Poltergeist)

Dziś mamy dla Was kolejną, tym razem nieco krótszą ale wcale nie mniej wnikliwą recenzję autorstwa Patryka Cichego, który postanowił wziąć na warsztat najnowszą powieść Grahama Mastertona – PANIKA. Gorąco zachęcamy do lektury.

Recenzja książki PANIKA

„Panika” to jedna z tych powieści
Grahama Mastertona, na którą najbardziej ostrzyli sobie ząbki polscy
czytelnicy. Autor wielokrotnie podkreślał w wywiadach i na spotkaniach z
fanami, że spora część fabuły osadzona zostanie w Puszczy Kampinoskiej i w
Warszawie. Brytyjczyka szczególnie zafascynowały lasy, a także to co działo się
w nich podczas II Wojny Światowej, ze szczególnym naciskiem na masakrę najświetniejszych
przedstawicieli polskiej inteligencji. Tak oto motywem przewodnim nowej
powieści zostało odczucie, jakiego doświadcza człowiek samotnie przemierzający
gęste leśne ostępy.

Bohaterem powieści jest Jack
Wallace, dobrze prosperujący restaurator o polskich korzeniach. Po śmierci żony
– Agnieszki – samotnie wychowuje on swojego syna Sparky’ego, dwunastoletniego
chłopca chorego na zespół Aspergera. Pewnego dnia Jack otrzymuje przerażającą
wiadomość – kolega Sparky’ego popełnił samobójstwo na obozie skautowym. Ofiar
jest zresztą więcej – jednocześnie życia pozbawiło się kilkunastu uczniów i
grupka opiekunów. Czy było to rytualne samobójstwo w ramach działalności sekty,
brutalne morderstwo, a może prawda jest daleko bardziej przerażająca? Szybko
okazuje się, że kilkadziesiąt lat wcześniej pradziadek Jacka odebrał sobie
życie w podobnych okolicznościach, w lesie w dalekiej… Polsce. Aby rozwiązać
zagadkę, Wallace będzie musiał wybrać się do nadwiślańskiego kraju, gdzie
czekać będzie na niego straszliwa, pradawna siła.

„Panika” nie jest typową
powieścią Mastertona. Próżno szukać tutaj wartkiej, pędzącej na łeb na szyję
akcji, autor nie podrzuca też na każdym kroku kolejnych ociekających krwią i
flakami zwłok (chociaż przyznaję, miejscami potrafi być brutalnie, abyśmy
przypadkiem nie zapomnieli, że to nadal powieść grozy). Więcej natomiast tutaj
budowania napięcia i nakreślania ponurej, mrocznej atmosfery, czemu służą
liczne opisy mrocznych wędrówek po leśnych ostępach. Autor sporo miejsca
poświęcił lasom i puszczom, skupiając się na takich detalach jak szeleszczące
liście czy wiatr w koronach drzew. Zabieg ten miał służyć opisaniu uczucia
osamotnienia i zagubienia, a także strachu przed nieznanym.

Masterton myli tropy i właściwie
do końca nie wiadomo, jaka tajemnicza siła kryje się w lasach, wywołując
nieokiełznaną panikę i popychając ludzi do samobójstwa. Czy to mitologiczny
bożek Pan czy może odpowiedź kryje się zupełnie gdzie indziej? Nie poznamy jej aż
do ostatniej strony, a nawet finał pozostawia odrobinę niedopowiedzenia (nie
mylić z niedosytem).

„Panika” to powieść powolna i
nastrojowa, kojarząca się bardziej z „Aniołem Jessiki” czy „Muzyką z zaświatów”
niż z klasycznymi powieściami jak „Rytuał” czy cykl „Rook”. Można w niej doszukać
się wyraźnie zarysowanego przesłania proekologicznego, co w twórczości
Brytyjczyka też jest raczej rzadkością. I chociaż wizyta w Polsce była tylko
krótkim przystankiem na trasie Jacka Wallace’a, a mroczne tajemnice II Wojny
Światowej zostały przez autora potraktowane raczej pobieżnie, to jednak
Masterton udowodnił „Paniką”, że nadal potrafi zaskoczyć powieścią oryginalną i
wymykającą się często powielanym schematom. Wszyscy spragnieni nieco innych
propozycji spod pióra Mistrza Grozy powinni zwrócić na tę powieść uwagę.
Zresztą, kto nie chciałby poznać niejakiego Komisarza Pocztarka, rozwiązującego
zagadkę tajemniczych zgonów w Puszczy Kampinoskiej?

Autor recenzji: Piotr Pocztarek
Wydawnictwo: Rebis

Rok wydania: 2013

Liczba stron: 316

Format: 13,5 x 21,5

Ocena recenzenta: 7/10

Recenzja książki OGRÓD ZŁA

„Ogród zła” to już ósma część przygód Jima Rooka, nauczyciela z West Grove Community College, który posiada specyficzny dar dostrzegania wszelkiej maści duchów, demonów i zjawisk nadprzyrodzonych. Graham Masterton stara się udowodnić, że jeden z jego flagowych bohaterów nie powiedział jeszcze ostatniego słowa, a jego perypetie nadal mogą być świeże i ciekawe. I chociaż pewnej wtórności nie dało się uniknąć, autorowi znów udało się zabrać czytelnika na śmiertelnie niebezpieczną przejażdżkę. Zupełnie nowa jest natomiast szata graficzna polskiego wydania – polski wydawca nie tylko zaprojektował nowy layout okładki, ale też użył innego, kremowego papieru.

Jim Rook wreszcie zestarzał się prawidłowo i ma teraz około 40 lat. Masterton kontynuuje pojedyncze wątki zaczęte w „Złodzieju dusz” – Tibbles nadal jest kotem a nie kotką, relacja z Summer, sąsiadką bohatera wciąż ma znamiona przelotnego romansu, a Jim co jakiś czas potrafi odzywać się do swoich uczniów bardzo… dosadnie. Widać w charakterze Rooka zaszły po prostu poważne zmiany i musimy się do nich po prostu przyzwyczaić.

Jak co roku Jim powraca do West Grove Community College, a nowy semestr wita go kolejną tragedią. Do sufitu klasy, gdzie mają odbywać się zajęcia Jima, przybita zostaje młoda, naga dziewczyna. Dookoła ciała przygwożdżone zostaje natomiast osiem białych, perskich kotów. Ofiara zostaje zidentyfikowana jako córka Jima Rooka, o której istnieniu bohater nawet nie wiedział. Morderstwa oczywiście zaczynają się powtarzać, a każde z nich jest częścią tajemniczego rytuału, mającego dać ludziom to, o czym każdy z nich marzy. Brakującym elementem układanki jest Jim i jego nadprzyrodzony talent. Czy nauczyciel ulegnie pokusom tajemniczego pastora Silence’a i weźmie udział w tworzeniu raju na ziemi? A może zamiast tego rozpęta się prawdziwe piekło?

Jim Rook w „Ogrodzie zła” staje prawdopodobnie przed największym złem, z jakim do tej pory miał do czynienia – będzie musiał zmierzyć się nie tylko z potężnymi demonami, ale także z prawdziwą Apokalipsą, podczas której trupy wstają z grobów i dosłownie zalewają ulicę rozszarpując żywych na kawałki. Na dodatek sprawa staje się dla niego niezwykle osobista, a w efekcie nauczyciel będzie stanie przed największym moralnym dylematem w swoim życiu.

O stylu Grahama nie ma co się rozwodzić – to nadal ten sam autor, którego książek nie można odłożyć od ponad 40 lat. „Ogród zła” jest napisany po prostu świetnie. Fani horroru nie powinni poczuć się zawiedzeni – książka jest brutalniejsza i mroczniejsza niż poprzednie części cyklu i trzyma w napięciu już od pierwszego rozdziału. Każdy z nich kończy się zresztą ciekawym cliffhangerem, dlatego ciężko jest po prostu przestać odwracać kolejne strony. Chociaż to już nie ten sam Rook co kiedyś, to jednak Masterton cały czas pozostaje taki, jakim go pokochaliśmy. A to najlepsza rekomendacja by udać się do księgarni i zostać świadkiem najcięższej przeprawy, jaka do tej pory czekała na nauczyciela z West Grove Community College.

Autor recenzji: Piotr Pocztarek
Wydawnictwo: Albatros

Rok wydania: 2013

Liczba stron: 336

Format: 12,5 x 19,5

Ocena recenzenta: 9/10

Recenzja książki DZIEDZICTWO MANITOU po raz drugi

Nie ma sensu po raz kolejny przypominać, jak ważną postacią jest w naszym kraju Graham Masterton. Sam fakt wydania przez Replikę antologii Dziedzictwo Manitou, w której Polscy pisarze ślą mu literackie ukłony, świadczy o ogromnym wpływie. We wstępie Robert Cichowlas zapowiada świeże spojrzenie na treści, stylistykę i konstrukcje fabularne, często odnajdywane w bibliografii angielskiego pisarza. Obietnicy dotrzymano jedynie częściowo.

Zbiór otwiera Teufelschwanx, krótkie opowiadanie Jacka Rostockiego. Grupka skorych do bitki pseudokibiców postanawia niekonwencjonalnie rozwiązać spór z kontr kibicami. Przywołują pradawnego demona Tojfelszwanca (cóż za rubaszny przydomek), by skutecznie rozprawił się z konkurencją. Skutki okazują się niespodziewane. Tekst czyta się przyjemnie, jest napisany żywo, z dużym poczuciem humoru i nie można mu wiele zarzucić. Autor zawarł nawet lekki komentarz do mentalności „kiboli” i ich skłonności do pretekstowej przemocy. Problem leży gdzie indziej – nie bardzo rozumiem jaki związek ma to opowiadanie z Mastertonem. Owszem, tematyka demonologiczna to dla niego chleb powszedni, ale nie oznacza to, że historia o jakimś tam demonie musi od razu być trafionym hołdem. Czyżby było nawiązaniem do jakiegoś konkretnego, nieznanego mi utworu?

Następny tekst jest dużo lepszy i bardziej rozbudowany. Młody autor, Paweł Waśkiewicz, zaskoczył mnie dojrzałością warsztatu oraz kreacją nastroju. Akcja Godziny wołu przenosi nas w śnieżne obszary Japonii, gdzie Roman, młody Polak, przyjeżdża, aby zrelaksować się na nartach. Zamiast spokojnego urlopu, znajdzie aż nazbyt prawdziwą miejscową legendę o duchu przemierzającym pobliską dolinę. Jak poprzednio, nie za bardzo wiadomo jak ta historia ma się do Mastertona. Wprawdzie pisał również o duchach w obcych krajach, ale gdyby przeczytać opowiadanie w innym kontekście, to nazwisko mogłoby się w ogóle nie nasunąć. Waśkiewicz chyba także o tym wiedział, umieszczając w tekście bezpośrednie odniesienie do powieści Tengu, bo inaczej związek z twórczością Brytyjczyka byłby niewielki.

Nieco jaśniej robi się w przypadku Drapiącego psy, w którym polskie miasto zostaje dotknięte plagą psów atakujących ludzi. Szybko okazuje się, że odpowiedzialny za całą sytuację jest dantejski demon, Graffiacane, biorący odwet za zwierzęce cierpienie. Ten rzeczywiście ciekawy pomysł nie został jednak należycie wykorzystany. Opowiadanie kończy się zbyt szybko, marnując swój ogromny potencjał. Czyta się dobrze, ponieważ ma specyficzny, trochę przerysowany styl, humorystycznie podkreślający umowność. Na przykład, wejście do tajnego księgozbioru ukryto na osiedlowej siłowni. Żartobliwa zdaje się również aluzja do patrona antologii: puenta stanowi uwspółcześnienie fragmentu klasycznego Manitou. Wątpliwa to jednak decyzja, bo przywoływana tutaj scena jest chyba najgorsza w debiutanckim horrorze Mastertona.

Za kurtyną Piotra Mirskiego to znacznie ostrzejsza jazda. Opowiada historię studentki-striptizerki, która pakuje się po uszy w kłopoty, przyjeżdżając służbowo do tajemniczej posiadłości. Przeżyje tam straszną przygodę, a mocne wrażenia nie oszczędzą również czytelnika: silna obsceniczność, okraszona dodatkowo siarczystymi przekleństwami, zwieńczona zostaje sadystyczną puentą. Adekwatne tło stanowi ciężka muzyka rockowa, co nie dziwi, zważywszy, że Mirski pisuje ponoć teksty dla zespołu death metalowego, a w tym gatunku obrazoburcze treści wydają się na porządku dziennym. Pojawia się również kąśliwa, być może nawet obraźliwa satyra na temat geeków, ale radziłbym ją traktować raczej z przymrużeniem oka, zamiast się oburzać. Ponownie, stopień pokrewieństwa z twórczością Mastertona to dla mnie niewiadoma, ale lektura jest przednia.

Kazimierz Kyrcz Jr. jest dobrze znany jako współautor kilku powieści i zbiorów opowiadań w duecie z Robertem Cichowlasem, Zakładnicy fikcji to jednak jego samodzielne dzieło. I być może przydałaby się tu współpraca, bo wykorzystał możliwości fabularne tylko częściowo. Historia nietypowego przebiegu spotkania autorskiego ma bardzo dobry początek. Niestety potem następuje rozczarowująca druga połowa, kiedy okazuje się, że autor nie wiedział jak rzecz rozwinąć i zakończyć. Czytało się nieźle, ze względu na dobry warsztat Kyrcza, ale pozostało wrażenie niedosytu, wzmagane dodatkowo przez fakt, że związek z brytyjskim mistrzem jest pobieżny: ot, ktoś wymienia go z nazwiska, i tyle.

Miłą odmianą jest Czarny lęk pada Jacka Piekiełko. Autor snuje wątek niewyjaśnionych morderstw popełnianych w małej irlandzkiej wsi. Akcję zaś umieszczono w bliżej nieokreślonej przeszłości. Choć po raz kolejny nawiązanie do wiadomego pisarza nie jest jasne, opowiadanie okazuje się jedynym z najlepszych w zbiorze. Może właśnie ze względu na brak współczesnych realiów, zabobonne lęki mieszkańców wydały mi się przejmujące, a cała historia bardziej niesamowita i nastrojowa. Mimo, że to jego debiut w druku, cieszy wysoka sprawność językowa Piekiełka. To obietnica sporego talentu.

Pod pseudonimem „Rob Kayman” zobaczymy pisarza pojawiającego się na kartach Dziedzictwa Manitou również pod prawdziwym nazwiskiem. Nie miał powodu by się kryć, ponieważ Tak blisko, nieważne jak daleko stanowi jeden z najlepszych tekstów. Głównym bohaterem jest Wiktor, nie mogący pogodzić się z tragiczną śmiercią żony. Jego emocjonalna rekonwalescencja zbacza na dziwne tory, gdy spotyka młodą dziewczynę, będącą jej sobowtórem. Mężczyzna próbuje przelać na Kasię nagromadzone uczucia. Realistyczny początek stopniowo nabiera oniryczności, owocując lekturą, od której trudno się oderwać. Tajemniczy pan Kayman dokonał tego, na co liczyłem: stworzył dzieło nie tylko bezpośrednio przywołujące opowiadanie Żal, ale także obdarzone własną osobowością, stanowiące niemal idealną wypadkową inspiracji i inwencji.

Michał Stonawski podobnie skonstruował Pośpiech jest dobrym doradcą, nawiązanie do Bestii pośpiechu, jednego z moich ulubionych opowiadań, a także do znakomitej powieści Wizerunek zła. Niestety, tym razem zamysł autora nie rozwinął się tak dobrze. Krótka opowieść o Danielu, chłopaku od dziecka obawiającym się, że karą za opieszałość będzie odpłynięcie z prądem rzeki, ma ciekawy początek, a akcja szybko nabiera tempa. Szkoda, że puentę tak łatwo przewidzieć. Takie ostentacyjne wywoływanie skojarzenia z innym twórcą stanowi jednak ogromny minus, bo znajomość Bestii… znacznie ułatwia odgadnięcie zakończenia. Niemniej, dobre pióro Stonawskiego sprawia, że opowiadanie czyta się bardzo lekko.

Aleksandra Zielińska, jedyna kobieta w zestawie, lśni jako autorka najlepszego polskiego utworu, a zarazem najdłuższego, bo Lidka to niemal nowela. Dwie młode studentki wprowadzają się do kawalerki, licząc na dobre warunki do nauki. Szybko okazuje się, że puszczany na cały regulator thrash metal, którym dziewczyny są katowane zza ściany, to najmniejszy z problemów. Ważniejsze staje się pytanie: dlaczego mieszkający po sąsiedzku metalowiec z takim uporem chce się zabić? A jeszcze ciekawsze – dlaczego mu się to nie udaje? Zielińska, posługując się wiarygodnymi dialogami i rozbudowanymi opisami przemyśleń głównej bohaterki, stworzyła mroczne, a jednocześnie podszyte zgryźliwym humorem studium uzależnienia i jego krwawych konsekwencji. Czego ten nałóg dotyczy, zdradzić nie mogę, dodam tylko, że zamiast z Mastertonem, Lidka skojarzyła mi się raczej z twórczością mistrza horroru z północy, Johna Ajvide Lindqvista. Poza tym, jestem głęboko przekonany, że żadne opowiadanie grozy o „ścieżce dźwiękowej” autorstwa zespołu Slayer nie może być złe.

Piotr Pocztarek znany jest głównie jako internetowy publicysta, redaktor magazynu Grabarz Polski, a przede wszystkim oddany wielbiciel Grahama Mastertona oraz współautor książki Masterton. Opowiadania. Twarzą w twarz z pisarzem. Tutaj zaś zaprezentował próbkę swojego talentu literackiego. Dosłownie próbkę, bo Zaułek to jedno z krótszych opowiadań, nie ustępujące jednak większości pod względem poziomu. Historyjka o z pozoru zwyczajnej ślepej uliczce, w której z niezrozumiałych powodów kolejni ludzie odbierają sobie życie, z mrocznego kryminału przemienia się w gorzką przypowieść o pokucie. Pocztarek dokonał tego, czego w tym zbiorze ze świecą szukać: odniósł się do charakterystycznej metody pisarskiej swojego idola, polegającej na błyskawicznym tworzeniu wizerunku danej postaci w umyśle czytelnika, za pomocą porównań ze znanymi osobistościami. Użyte przez autora skojarzenie z pewnością będzie zrozumiałe dla widzów rozkochanych w horrorze. Ten hołd złożony dylogii o Katie Maguire, przypomnianej niedawno powieścią Upadłe anioły, zaostrza apetyt na następne, oby znacznie dłuższe historie w wykonaniu tego obiecującego pisarza.

Trochę zawodzi natomiast Miskamakus Krzysztofa T. Dąbrowskiego. Już sam tytuł bezpośrednio przywołuje nieugiętego szamana, Nemezis bohaterów cyklu Manitou. Jednak w dalszej części opowiadania te nawiązania mnożą się aż nadto. Zaczyna się niewinnie: facet porzucony przez dziewczynę, w towarzystwie złośliwego kocura pogrąża się w żalu rzęsiście zakrapianym alkoholem. Kiedy zgadza się zaopiekować małym dzieckiem, szybko zaczyna popadać w obłęd. W jego mieszkaniu pojawiają się rywalizujące ze sobą postaci z książek Mastertona i wciągają skacowanego nieszczęśnika w szaleństwo, w którym horror miesza się z komedią, a hołd z parodią. Fabuła jest tu zdecydowanie na drugim planie, a w pewnym momencie gra konwencjami zyskuje samoświadomość, osiągając wręcz poziom metafiction. Choć nie można Dąbrowskiemu odmówić ogromnej plastyczności opisu, co w takim psychodelicznym tekście jest nieodzowne, by w ogóle dało się go przeczytać, nie miał on jasno określonego pomysłu na Miskamakusa. Strachu oczywiście nie uświadczymy ani odrobiny, a humor także nie wydaje się zawsze najlepszej próby. Muszę więc niestety uznać opowiadanie za jedno z mniej udanych. Gwoli ścisłości: nadal jest to kawałek porządnej prozy, ale oczekiwałem więcej.

Ponowną zwyżką formy jest Opus Magnum Dawida Kaina, jedno z opowiadań naprawdę budzących strach. Gdy rozchwytywany muzyk-ekscentryk znika w niewyjaśnionych okolicznościach, wielbiciel postanawia go odszukać za wszelką cenę. Tego wątku niestety nie dopracowano: śledztwo prowadzone na własną rękę przez zagorzałego fana jest całkowicie liniowe i nieprawdopodobne. Autor położył nacisk raczej na styl i niepokojący nastrój, zamiast na precyzyjną konstrukcję oraz dbałość o realizm powyższych poszukiwań. Pogodziwszy się z tym mankamentem, przeczytałem opowieść z dużą przyjemnością. Choć obrzydliwa puenta, stawiająca znak równości pomiędzy pasją tworzenia a mordem, jest dość standardowa, i tak byłem pod dużym wrażeniem. Magnum Opus funkcjonuje znacznie lepiej na płaszczyźnie emocjonalnej, niż intelektualnej, co w literaturze grozy jest zawsze ważniejsze. I podczas gdy Miskamakus wywołał przesyt skojarzeń z Mastertonem, lektura opowiadania Kaina nie dała mi ani jednego.

Jeszcze wyżej poprzeczkę podnoszą Ofiary duetu Robert Cichowlas i Łukasz Radecki. W czasie lektury nieraz przeszedł mnie dreszcz, nie tylko ze względu na umiejscowienie akcji. Zimową nocą starszy pan dzieli się z nieznajomą w pociągu swymi wspomnieniami o II Wojnie Światowej. Okazuje się, że tajemnicza kobieta trzyma w zanadrzu o wiele straszniejszą opowieść, w której on sam nieświadomie odegrał ważną rolę. Pasażerka jest także o wiele starsza, niż na to wygląda… Należy powiedzieć wprost: tak to się robi! Obaj panowie postarali się, ponieważ nie tylko urozmaicili konstrukcję, myląc tropy poprzez przesunięcie narracji ze staruszka na jego współpasażerkę, ale także umiejętnie przeprowadzili gradację napięcia. Ofiary zaczynają się partią przejmująco chłodną, przechodzącą powoli w grozę, a ostatnie strony są wręcz nieodparcie smutne. Pojawia się tutaj również pewien świetnie znany fanom Brytyjczyka aztecki demon, ale który konkretnie, to już należy przekonać się samemu. Jest to jeden z jaśniejszych punktów książki.

Na deser pozostawiono nam to, co dla wielu czytelników będzie najcenniejsze: premierowe opowiadanie angielskiego mistrza we własnej osobie. Chyba nikogo nie zdziwi, że Obserwator to najlepszy tekst w Dziedzictwie Manitou. Historia bierze swój początek w krainie fantazji: dziewczynka o imieniu Fiona obsesyjnie rozmyśla o baśniowej Roszpunce, dopatrując się ich wzajemnego podobieństwa. Żyje w oderwaniu od ludzi, za towarzystwo mając jedynie matkę, która bezustannie przekonuje ją o tym, że jest najpiękniejszym dzieckiem na świecie. Dlatego nikt nie powinien jej oglądać, bo mógłby z zawiści ją skrzywdzić. Gdy Fiona odkrywa przez przypadek, że tak naprawdę jej twarz jest potwornie zdeformowana, postanawia wziąć sobie do serca mamusiną mądrość życiową: piękno jest w oku patrzącego. Konsekwencje będą opłakane. Inaczej, niż zazwyczaj, Masterton nie położył nacisku na potworną jatkę – choć krwi nie brakuje – ale na nastrój. Z początku beztroski, kojarzący się z dziecięcą igraszką, potem niepokojący, następnie straszny, zakończenie zaś okazuje się przygnębiające. Wiarygodnie opisał dziecięcą logikę, która każe traktować wszystko dosłownie, tworząc opowiadanie o konstrukcji podobnej do swego odrażającego klasyka, Erica Paszteta. Co ciekawe, w tej antologii inspirowanej jego pisarstwem, sam Masterton nawiązał do klasycznej baśni, po raz pierwszy spisanej przez braci Grimm. Jak wiadomo, nie stronili oni od makabry, a ich twórczość posłużyła jako punkt wyjścia niejednej opowieści grozy. Tym samym całe przedsięwzięcie Repliki zatoczyło krąg.

Mam problem z ogólną oceną Dziedzictwa Manitou. Żeby go rozwiązać, musiałbym przyznać dwie noty. Pierwsza, za poziom poszczególnych tekstów, byłaby wysoka. Cieszy bardzo młody wiek sporej części autorów – blisko połowa z nich to osoby zaledwie po dwudziestce, pozostali są weteranami polskiej sceny. Smuci za to deficyt kobiet, wszak osamotniona Zielińska stworzyła najobszerniejsze i najlepsze dzieło. Kto wie, jak reprezentowałaby się ta kolekcja koszmarów, gdyby wyrównano również proporcje płci? Planując podobny projekt, warto byłoby mieć to na uwadze, przecież wiele z pań to zagorzałe fanki Mastertona.

Druga ocena natomiast należy się za antologię samą w sobie, a właściwie jej zgodność ze złożoną we wstępie obietnicą hołdu. Choć jest dedykowana mistrzowi, często musiałem głowić się nad konkretnymi opowiadaniami. Zgoda, nie jestem najwybitniejszym „mastertonologiem”, ale czytałem dziesiątki jego książek, a i tak nie wszystkie nawiązania zrozumiałem. Jeśli jest skierowana do osób znających twórczość pisarza na wyrywki, należy zastanowić się jak liczna jest ta grupa. Skoro Dziedzictwo… okazuje się pozycją aż tak elitarną, komu można ją polecić, żeby mógł odczuć pełną satysfakcję?

Niezależnie od odpowiedzi, na pewno przypadnie do gustu tym, którzy szukają po prostu dobrych opowieści z gatunku horroru. Mam jedynie nadzieję, że jeśli kiedyś w przyszłości zostanie nam zaserwowany podobny koktajl, jego składniki będą wymieszane w innych proporcjach. 

Autor recenzji: Patryk Cichy
Wydawnictwo: Replika
Rok wydania: 2013
Liczba stron: 344
Format: 14,5 x 20,5
Ocena recenzenta: 7,5/10

Latarnica o DZIEDZICTWIE MANITOU

No i proszę, doczekaliśmy się kolejnej recenzji antologii DZIEDZICTWO MANITOU, dedykowanej Grahamowi Mastertonowi. Tym razem tekst wyjątkowy również z tego powodu, iż formą przypomina rzetelny artykuł, a jego autorka od wielu lat jest wielką fanką pisarza i kolekcjonerką jego książek (co widać również na opublikowanym poniżej zdjęciu), a DZIEDZICTWO MANITOU jej zdaniem jest projektem, który… Zresztą, sami poczytajcie. Przed Wami recenzja Latarnicy, opublikowana także na jej blogu autorskim, który polecamy odwiedzić! Enjoy!

Graham Masterton na Pyrkonie, 2013

To było lata temu, a konkretnie w 1990 roku, kiedy na lekcji plastyki w liceum (tak, tak miałam na profilu ogólnym lekcje i z plastyki i historii muzyki) zauważyłam, że koleżanka czyta z ekscytacją jakąś trzymaną pod ławką książkę. Zapytałam ją co ma fajnego do poczytania, a ona odrzekła, że to horror i  że już dawno nie czytała czegoś tak wciągającego i strasznego. Rzuciłam okiem na okładkę i nazwisko autora. Nic mi ono nie mówiło, ale poprosiłam ją, aby gdy skończy pożyczyła mi ją. Minęły 23 lata, a ja doskonale pamiętam tamtą chwilę i co to była za książka. Tak zaczęła się ta przygoda i trwała miłość do mojego literackiego guru grozy – Grahama Mastertona. A pierwszą powieścią przeczytaną jeszcze w liceum było oczywiście słynne „Manitou”. Co było dalej nie muszę chyba opisywać. Przeżył to każdy kto złapał bakcyla „mastertonizmu”. Co ciekawe,  będąc miłośniczką horroru w literaturze, nigdy tak bardzo nie wielbiłam popularniejszego na świecie mistrza grozy Stephena Kinga. Dla mnie Mistrz jest tylko jeden i ten wspaniały tytuł zdecydowanie należy się Grahamowi. Z lekturami Mastertona w tle upłynął mi czas przygotowywania się do matury i cała nauka w Szkole Sztuk Pięknych. To właśnie wtedy był boom na małą czarną serię Amber Horror i powieści Mastertona, Jamesa Herberta, Paula F. Wilsona (ach ten cykl o Twierdzy!) czy innych pisarzy gatunku. W złotych dla wydawnictw czasach ukazywało się nawet po kilka tytułów w tygodniu.  Za swoje kieszonkowe kupowałam wszystko i pochłaniałam jak porcje czystego, ożywczego tlenu. Z resztą z tymi książkami nie rozstałam się do dziś i mają one trwałe miejsce w mojej domowej biblioteczce (wystarczy rzucić okiem na ostatnie prezentowane dziś zdjęcie). Byłam również przyczynkiem do tego, że horrory Amberu a tym samym powieści Mastertona szły do kolejnych rąk Czytelników i wkrótce już cały akademik je czytał i komentował. Miłe wspomnienia… I choć do raz przeczytanych tytułów już nigdy nie wracałam (wyłącznie z braku czasu i ciągłego uczucia że i tak nie zdążę przeczytać wszystkiego co chcę)  to ostatnie lata pokazały, że umiłowanie prozy Mastertona nie było tylko szczeniacką modą, ale także dziś gdy sięgam po jego książki, wciąż jest we mnie taka sama ekscytacja i podziw.

Kolekcja książek Latarnicy

W życiu bym się nie spodziewała, że doczekam się czasów kiedy polscy pisarze grozy zainspirują się prozą Mistrza i napiszą w hołdzie własne opowiadania w jego stylu. A jednak czasy się zmieniły i świat wokół nas również. A popularność horrorów nie maleje i bardzo dobrze. Wciąż jest mnóstwo ludzi, którzy chętnie spędzą wolny czas z książką w ręku i nie będą stawiać tylko na wybitne i ambitne dzieła literackie. Sama nie stronię od żadnej literatury. Czytam wszystkie gatunki i różny kaliber prozy. I nie wstydzę się przyznać w pracy czy gronie znajomych, że uwielbiam horrory i wszystko co wyszło spod pióra Grahama Mastertona. Antologia, która ostatnio wpadła mi w ręce, była długo oczekiwana.Trochę się bałam jej zawartości, a może nawet bardziej mojego odbioru tej książki, bo jednak ma z założenia nawiązywać do Mistrza, a to znaczy, że poprzeczka od razu jest ustawiona bardzo wysoko. Na całe szczęście – gdyby ta publikacja była niewypałem – na sam jej koniec czekał mnie przepyszny deser: niepublikowane dotąd w Polsce opowiadanie Mastertona pt. „Obserwator”. Ono mogło w razie czego wynagrodzić wszystkie mankamenty „Dziedzictwa Manitou”. A jednak żaden z czarnych scenariuszy nie sprawdził się. Deser – i to bardzo pyszny deser – miałam podczas lektury zafundowany od pierwszego do ostatniego opowiadania. Szok i niedowierzanie ! Ale rodzimi twórcy NAPRAWDĘ sprostali temu trudnemu zadaniu. „Dziedzictwo Manitou” to doskonały zbiór tekstów. Antologie mają to do siebie, że ich poziom bywa różny i zazwyczaj teksty wybitne sąsiadują ze średnimi i słabymi. Tutaj czegoś takiego nie ma. Owszem, nie są równe poziomem, ale nie mogę powiedzieć, że któreś bym usunęła czy jest zbyt słabe aby się w nim znalazło. Mam taki prywatny zwyczaj, że kiedy czytam antologie opowiadań, to od początku po każdym przeczytanym tekście stawiam w spisie treści swoją ocenę od 2 do 5 (zgodnie ze skalą ocen jaka funkcjonowała w czasach, gdy ja uczęszczałam do szkół). I jak wypadło „Dziedzictwo” w moich notach? Na 14 opowiadań 11 dostało max notę czyli 5, a tylko trzy pewne 4! Nie przypominam sobie antologii przeczytanych w ostatnich latach, która miałaby tak wyrównany i mistrzowski poziom. Na dodatek różnorodność opowiadań jest tak szeroka, że dopiero taka antologia pokazuje jak rozległą płaszczyzną jest horror i na jak różne sposoby można ją wypełnić. W tym zbiorze znajdziecie teksy bardziej i mniej znanych autorów, ale bynajmniej nie nazwiska świadczyły o moich notach. Ale dla zachęty podam kilka z nich – kto się porusza sprawnie po polskiej literaturze grozy od razu skojarzy. Znajdziecie zatem w „Dziedzictwie” opowiadania m.in. Kazimierza Krycza jr, Dawida Kaina, Roberta Cichowlasa, Jacka Rostockiego czy Krzysztofa Maciejewskiego (jego debiutancki zbiorek „Osiem” polecałam już w tym cyklu na Latarnicy). Jednak nie nazwiskami chciałabym was zachęcić do sięgnięcia po tą antologię. Raczej niech zachęci was umiłowanie do Mastertona i chęć poznania jak polscy pisarze poradzili sobie z tak ciężkim zadaniem. Zafascynowały mnie kręte drogi grozy, którymi poprowadzili swoich Czytelników. Przebywając w wielu światach naprawdę porządnie się bałam, a to najlepsza rekomendacja! W końcu po to sięgamy po horrory. Poza tym polskie realia okazały się świetnym tłem i scenografią do naprawdę przerażających historii. Mamy w nich to co charakteryzuje prozę Grahama: strach, grozę, zbrodnie, mrok i erotykę. Różni autorzy w innych proporcjach dawkują nam te znaki rozpoznawcze Mistrza, ale wszyscy robią to świetnie. Czy umiałabym wskazać jeden ulubiony  tekst? Byłoby mi bardzo trudno. Pomijając zamykające antologię opowiadanie Mastertona bardzo przykuły moją uwagę „Godzina wołu” Pawła Waśkiewicza, „Za kurtyną” Piotra Mirskiego, „Tak blisko, nieważne jak daleko” Roba Kaymana, „Drapiący psy” Krzysztofa Maciejewskiego czy „Ofiary” – wspólne dzieło Roberta Cichowlasa i Łukasza Radeckiego. A sam tekst guru grozy? No dobrze, przyznam się. „Obserwator” Mastertona dał mi popalić. Już dawno nie sięgałam po jego prozę i po prostu ledwo wytrzymałam psychicznie, aby przez ten tekst przebrnąć. Och nie! Nie chodzi o to, że jest zły. Bo jest genialny, ale poziom strachu jaki wywołał u mnie sam pomysł na opowiadanie i jego wykonanie po prostu przeorał mnie psychicznie. Doskonała robota i wielki kop w najczulsze miejsce Czytelnika.

Bardzo się cieszę, że są jeszcze tacy wydawcy, którzy nie boją się postawić na grozę i nie boją się przede wszystkim lansować naszych rodzimych pisarzy – choćby pod szyldem  inspirowania się naprawdę wielkim nazwiskiem na polu literatury spod szyldu horroru. Co jeszcze znajdzie Czytelnik poza opowiadaniami w tym zbiorze? Bardzo sympatyczny wstęp Roberta Cichowlasa i ciekawe wprowadzenie od samego Grahama Mastertona pt. „Polskie opowieści”. Jednym słowem – możemy pochwalić się na polskim rynku wydawniczym wielką antologią na miarę podobnych wydawnictw zachodnich. Na szczęście dowiedliśmy, że potrafimy literacko sprostać takim wyzwaniom i mamy wspaniałych pisarzy tego gatunku. Kilka nazwisk muszę bacznie obserwować, bo to co dotychczas wydali dobrze się zapowiada.


Pod koniec marca polscy, ale przede wszystkim poznańscy miłośnicy Mastertona mieli swoje wielkie święto. Pisarz odwiedził nasze miasto i pojawił się jako gość specjalny na PYRKONIE – popularnym Festiwalu Fantastyki. Można było pójść na spotkanie z pisarzem oraz zdobyć dedykację do ulubionej książki. Takie chwile są bezcenne, a podpisana książka staje się w naszych biblioteczkach wielkim trofeum na miarę bardzo cennego skarbu. Każdy kto kocha książki wie o tym i jeszcze wielu takich cudownych chwil z ulubionymi pisarzami Wam życzę.

Latarnica