Makabryczna proza – artykuł nagrodzony w konkursie mastertonowskim

Poniżej trzecia praca nagrodzona w konkursie mastertonowskim. Tym razem artykuł MAKABRYCZNA PROZA z Mastertonem w tle, autorstwa Natalii Miśkiewicz. Gratulacje!

Zarzynane dzieci, miażdżone jądra, jędrne pośladki, szubieniczne węzły splątane z jelit, gwałcone analnie cielęta… Mimo nieco turpistycznego wydźwięku, epitety te, połączone zgrabną stylistyką, potrafią przysporzyć o dreszcze.  I bynajmniej nie są to dreszcze obrzydzenia, a raczej strachu zwycięsko szarżującego po polach wyobraźni, który bezlitosnymi ostrzami wgryza się w kości. I nie chce opuścić zdobytego przez siebie terenu, i nie daje wyrzucić się z głowy, nie przepędzają go pierwsze promienie poranka, ani nawet nasłonecznione, tłoczne ulice miasta.
 
W zależności od personalnych preferencji, mamy różne oczekiwania wobec literatury. Noblistyczne pozycje, literackie autorytety, podkopujące bunkry naszej percepcji, dostarczają potężnej dawki świadomości (albo i nie). Ciężkie tomiska Tołstoja, Balzaka, Grassa wraz ze swoją naturalną wyniosłością dystansują do rzeczywistości, kpią i szydzą z systemowych pomyłek i ludzkiej głupoty. Romansidła pani Roberts, kobieca proza Gretkowskiej i wszelkiego rodzaju powiastki Meyer, radujące kobiece serca i wyciskające kaskady łez, dają chwile wytchnienia, dają również wiarę i budują nadzieję (karmią złudzeniami, pochłanianymi z wielką zachłannością przez zawsze otwarte, łase umysły), która jest potrzebna i pomaga żyć. Opowiadania Murakamiego, Coelha, czy Shawa wprowadzają w baśniowe, magiczne światy, naiwne połacie wyobraźni, urlopy dla skołatanych rzeczywistości umysłów, miłe wczasy intelektualne.
 
Aby zakończyć tę wyliczankę, która mogłaby być obszerniejsza niż encyklopedia (dygresyjnie – literatura naukowa posiada również niewąskie rzesze zwolenników) pragnę nadmienić, iż istnieje całkiem spora trzódka ludzi interesujących się czymś co wybiega poza ramy rzeczywistości. Nie mam tu jednak na myśli pacjentów zakładu z „Lotu nad kukułczym gniazdem”, ale różnego rodzaju skromniejszych odchyleńców. Począwszy od mężczyzn ze skłonnościami sadystycznymi, po uległe kobiety, maniaków seksualnych, czy po prostu wyrafinowane umysły lubiące dopieszczać się odrobiną lubieżnego seksu i zastrzykiem adrenaliny. Bo cóż może być bardziej działającego na wyobraźnię nastolatka, niż młoda, atrakcyjna wiedźma siłą przykładająca komuś do ust swoje lśniące, nabrzmiałe seksem wargi sromowe? Jeśli bierzemy pod uwagę dewiantów seksualnych, dlaczego nie policzyć się ze wszelkiego rodzaju „antychrystami”, ludźmi wierzącymi w świat demonów i czarownic, którzy uwielbiają pobudzać się (wieloznaczność stwierdzenia nie jest przypadkowa) szatańskimi wyobrażeniami o sile okultyzmu, lub ludzkiej psychozy. Też są żądni literatury.

Philip Zimbardo doskonale opisał mechanizm ludzkiej psychiki, który odpowiedzialny jest za wszelkiego rodzaju podniety związane z obserwacją, albo oceną zła. Po pierwsze stwierdza, że poprzez niebezpośredni kontakt ze złem (oglądanie przerażających dokumentów, czytanie horrorów, śledzenie zbrodni wojennych) kształtujemy swój własny wizerunek, izolujemy się od zła opowiadając przeciw jego przejawom lub je akceptując. Oglądając nagrania z obozów koncentracyjnych, filmy dokumentalne o mordercach świadomie popieramy zbrodnie, albo celowo ją negujemy, tym samym opowiadając się za dobrą strona natury ludzkiej. Jest to jakby bezpieczna wycieczka turystyczna po piekle. W swojej książce „Efekt Lucyfera” traktuje zło jako ostateczną patologię umysłu, spowodowaną oczywiście czynnikami środowiskowymi. Ale niestety jesteśmy „tylko ludźmi”, pełnymi ułomności, wątpliwości i czasem po prostu głupoty…
 
Jednak uważam, że jako humaniści powinniśmy dążyć do doskonałości, wyzbywać się tego co złe, wciąż naprawiać i siebie i świat. Właśnie taką edukacyjno – naprawczą funkcję powinna pełnić sztuka.

Jak więc traktować literaturę hołdującą złym występkom? Nie tyle propagująca amoralność, ile robiącą z nią główną podnietę? I czy tego rodzaju lektury można określać mianem prawdziwej literatury?

Nie od dziś wiadomo, że tam gdzie seks, czy przemoc, o ile istnieje możliwość bezpiecznej obserwacji – zawsze znajdą się łakome na te kąski oczy. Każdy gwałt czy obce cierpienie powoduje w nas wzrost ciśnienia krwi. Każdy stosunek seksualny powoduje przyjemne łaskotanie w pewnych okolicach i również burzy krew. Dlatego też szereg wieków wykonywano publiczne egzekucje, dlatego również ponure narzędzia śmierc i- rzymskie areny, dostojne szafoty i zakrwawione gilotyny cieszyły się ogromna popularnością. Motłoch podnieca się krwią. Na szczęście te anormalne i jakże niecywilizowane tendencje zostały zauważone, wzgardzone i odrzucone; od niemal dwóch wieków w całej Europie, wszelkiego rodzaju tortury i wyroki przeprowadzane są w intymnych zaciszach cel. Koniec z hasłem „chleba i igrzysk”, które jest NIE-HU-MA-NI-TAR-NE (swoją drogą – nienawidzę hipokryzji).

Masy zostały pozbawione swojej ulubionej rozrywki. Jednak i to dało się obejść. Z początkiem XX wieku wraz z rozwojem kinematografii i wielkim bumem w produkcji horrorów znowu wróciła bezpieczna krew, strach i cierpienie. Jesteśmy na tyle bezczelnym gatunkiem, że udało nam się wzbogacić to wszystko o pornografię. I nie mam na myśli zdrowych partnerskich stosunków filmowanych, ale zboczenia w formie orgii, sadyzmu, czy zoofilii. Wraz z erą prężnego rozwoju kapitalizmu i wolnego rynku, sztuka uzyskała możliwość popularyzacji i dowolnie ukierunkowanego rozwoju. I w tym momencie okazuje się, że nie tacy z nas kulturalni Europejczycy za jakich chcemy uchodzić. Świadczą o tym między innymi nasze księgarnie wprost uginające się od pozycji pod hasłami: kryminał, horror, thriller, sensacja.
 
Swoją drogą daleko mi od stwierdzenia, że makabryczna proza jest domeną czasów współczesnych. Wszak cały czas pozostają nam arcydzieła takie jak chociażby chrześcijański Stary Testament wprost przepełniony krwawymi ofiarami z ludzi i zwierząt, od stuleci cieszący się niebywałą popularnością. Francuski libertyn, buntownik i samozwańczy filozof markiz de Sade opiewający w swoich utworach brutalność seksualną, silnie zarysował się w Europejskiej historii. Jednak popularności swojej, jak mi się wydaje, nie zawdzięcza ani umiejętnościom stylistycznym, ani wielkiemu talentowi czy oryginalnej filozofii. Zdobył ją ponieważ potrafił szokować, ponieważ był wulgarny, ponieważ lubił wzbudzać kontrowersje i miał dość silny temperament aby ujawniać swoje poglądy. Czy jednak o jego twórczości można mówić jak o sztuce? Filozofii? Czy warto zapisywać się na kartach historii plamiąc je?
Zupełnie inaczej kwestia przemocy przedstawiana jest przez wielkich literatów swojej pozytywistycznej epoki. Naturalizm Zoli, albo Dostojewskiego, mimo, że obdarty z poetyckich eufemizmów, przeraża i szokuje, pozwala zdystansować się do ludzkiej, natury, człowieczej niekiedy mrocznej psychiki. Viva l’arte!

A dzisiaj cóż? Gdzie błyszczy nieskalany ludzkimi ułomnościami geniusz? Kto znajduje w sobie tyle siły, aby budować i sprawiedliwie uczyć, zamiast przyciągać destrukcją i otwierać wrota piekieł?

Nie chcąc wydać się hipokrytką, przyznam, że mnie również interesuje literatura bliska makabry. Owszem lubię przeczytać dobry dreszczowiec i nie ukrywam, że czuje przyjemne mrowienie w podbrzuszu w momencie kiedy główny bohater opowiadania przykuwa łańcuchami do sufitu swoją nagą ofiarę i odgryza jej pół twarzy. Szczególnie jeśli tego typu akcje nie są główną treścią utworu, a jedynie „brylancikami” jego treści. Zdecydowanym mistrzem tego typu zabiegów jest Brytyjski, współczesny pisarz Graham Masterton. Jego główną specjalizacją są różnego rodzaju horrory, gdzie totalnie fantastyczny świat demonów, przeplata się (najczęściej na płaszczyźnie erotycznej) z rzeczywistością XX wieku. W opowiadaniach Grahama bardzo często znajdujemy odwołania  do różnych światowych wierzeń, kultów czy religii. Jego opisy są tak realistyczne  a zarazem przerażające, że rzeczywiście kiedy zetknęłam się z jego prozą po raz pierwszy, bałam się ciemności. Przyznam do tej pory (mimo, że minęło już kilka lat) nie mogę wymazać  z pamięci niektórych scen z „Zaklętych”. Książkę przeczytałam przez przypadek podkradając ją z biblioteczki swojego ojca i od tej pory nie potrafię rozstać się z Mistrzem (bo tak go nazywam). Uzależnił mnie od siebie totalnie. I nie wiem kto w tym układzie jest większym świrem, ja namiętnie odwiedzając księgarnie i antykwariaty w poszukiwaniu jego tytułów, czy ten podstarzały mężczyzna o dziwnych skłonnościach, który od tylu lat cieszy się niesłabnąca popularnością swoich odchyleń.
 
Oprócz horrorów Masterton napisał kilka powieści obyczajowych, thrillerów, zbiorów opowiadań, oraz poradników seksualnych (które definitywnie przyczyniły się do nadania mu miana Mistrza). Przez szereg lat zdołał wyrobić sobie dość silną pozycję na europejskiej scenie wydawniczej. Co jest główną przyczyna jego popularności? Wydaje mi się że składa się na to kilka czynników; począwszy od wspominanych przeze mnie „brylancików” jego twórczości, poprzez doskonałą umiejętność posługiwania się językiem (brawa dla tłumaczy), budowania specyficznej atmosfery napięcia, aż do swoistego rodzaju geniuszy makabry. Jeśli miałeś okazję czytać jego pracę, doskonale wiesz co mam na myśli.
 
I tutaj chciałabym powrócić do wyżej wymienionych stwierdzeń, według których ludzie podniecają się cierpieniem i krwią.  Właśnie dla takich osób Graham tworzy swoją prozę, która owszem jest błyskotliwa, jest inteligentna, zabawna, wartkie akcje wciągają, fabuła (pokrewna w każdym niemal opowiadaniu)  interesuje, demony przerażają, odwołania do religii uczą, żarty rozbawiają, napięte kutasy i wilgotne kobiety podniecają i w ogóle wszystko jest najwyższej klasy, ale czy cos ponadto?

Autor: Natalia Miśkiewicz

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.