„Manitou”. Rety, jak sobie przypomnę Harry’ego Erskine’a sprzed trzydziestu lat, mam ochotę cofnąć się w czasie, wejść do księgarni, kupić książkę z twarzą indiańskiego szamana na okładce, wrócić do domu i zanurzyć się w lekturze. Jeszcze raz, od nowa zakotwiczyć się w świecie Harry’ego, Śpiewającej Skały, Karen Tandy… Mógłbym długo wymieniać. Niemal każda postać występująca w „Manitou”, jak i również w „Zemście Manitou”, „Duchu zagłady” i „Krwi Manitou” żyje własnym, ciekawym życiem. Każda część cyklu prezentuje wysoki poziom i nic dziwnego, że to właśnie seria o ekscentrycznym jasnowidzu stała się znakiem rozpoznawczym twórczości Grahama Mastertona.
Wystarczy przypomnieć sobie młodą kobietę z powiększającym się guzem na karku, kryjącym odradzającego się rozwścieczonego indiańskiego szamana Misqumacusa, aby uśmiechnąć się z sentymentem. Wystarczy przywołać scenę powrotu najpotworniejszych indiańskich demonów w „Zemście Manitou” i „Duchu zagłady” oraz rumuńskie wampiry strigoi z „Krwi Manitou”, aby utwierdzić się w przekonaniu, że popularny cykl powieściowy Brytyjczyka to jeden z ciekawszych cykli grozy jakie kiedykolwiek napisano.
Przez długi czad słyszeliśmy, że „Armagedon” będzie ostatnią częścią serii. Masterton żartobliwie powtarzał, że Harry Erskine ma już swoje lata i najwyższa pora pozwolić mu przejść na „emeryturę”, dać odpocząć od ciągłych walk z Misquanacusem. Cóż, wreszcie doczekaliśmy się tej ostatniej części.
Cyklem „Manitou” Masterton postawił sobie wysoko poprzeczkę. Dlatego przed premierą „Krwi Manitou” tak bardzo obawiałem się spadku formy, zwłaszcza, że inne książki jakie Brytyjczyk napisał w tym samym czasie nie były doskonałe. Nie zawiodłem się jednak. „Krew…” przypadła mi do gustu bardzo, żeby nie powiedzieć, że bardziej niż „Duch zagłady”. Oczekując na „Armagedon” również czułem tę niepewność. Masti zapowiadał, że nastąpi ostateczne, wielkie starcie Misquamacusa z Harrym Erskinem, że będzie się sporo działo, że…
A może to ja sobie dopowiedziałem, że „Armagedon” będzie najlepszą ze wszystkich części cyklu? Tak, całkiem możliwe. Bo taką miałem nadzieję. Że to będzie coś kładącego na łopatki.
A jak jest? Tak sobie, cholera.
Powieść zaczyna się dość zaskakująco. I lekko szokująco. Prezydent USA traci wzrok, nie mając pojęcia, co z tym fantem zrobić. Chwilę później czytamy o tym, jak ślepnie załoga Boeinga 747 i tylko cudem, dzięki funkcji automatycznego podejścia do lądowania, jednemu z „widzących” pasażerów udaje się posadzić maszynę na pasie. Ale to zaledwie zwiastun nadciągających koszmarów. O ile wspomniany Boeing nie rozbił się, tak krótko potem roztrzaskują się dziesiątki innych samolotów. W całych Stanach. Giną tysiące ludzi, którzy nagle stracili wzrok. Ślepota dopada również kierowców na autostradach, gdzie dochodzi do gigantycznych karamboli, a niedługo potem okazuje się, że masowo ślepną wszyscy, niezależnie od płci i wieku.
To w jaki sposób Harry dowiaduje się, że sprawcą ogólnej ślepoty jest duch indiańskiego czarownika Misquamacusa, czyli Tego, Który Odszedł I Powrócił, przeczytacie sami, warto jednak wspomnieć, że tym razem nasz wkurzony szaman ma kompanów. Nazywają się Zabójcy Oczu i pochodzą od największych indiańskich demonów pokroju Wielkiego Starego, który przewijał się już w poprzednich częściach cyklu.
W powieści mamy szereg bohaterów drugoplanowych: grupkę nastolatków spędzającą czas na kampingu, kaskadera, który ratuje pasażerów wspomnianego Boeinga 747, jego dziewczynę oraz kilka innych osób. Spora ilość postaci jednak nie przeszkadza, gdyż Masterton umiejętnie – jak zawsze zresztą – oswaja ich, a następnie zaprzyjaźnia z czytelnikiem. Jeśli pamiętacie doktora Snowa, spotkacie go również. Że o Śpiewającej Skale nie wspomnę, acz duch Indianina nie odgrywa w powieści zbyt dużej roli (szkoda, bo to niezwykle barwna postać).
Powieść posiada klimat, a to spory jej atut. Fani Brytyjczyka po raz kolejny mogą skosztować doskonałego stylu, dowcipnych dialogów i barwnych opisów. Sam pomysł również niezły, acz skala katastrofy, jaką opisuje Masterton sprawiła, że pisarz trochę się pogubił „w zeznaniach”. Kilka rażących błędów logicznych bacznemu czytelnikowi z pewnością nie umknie.
I zakończenie… W sumie nie jest złe, ale osobiście spodziewałem się zupełnie innego. Bardziej miażdżącego, zaskakującego. W końcu to finisz popularnej, świetnej i charakterystycznej serii. Masterton postawił na efekciarstwo, a jako, że język nie stanowi dla niego absolutnie żadnej bariery, udało mu się pokazać swój kunszt pisarski. Tylko czy o to chodziło? Wolałbym chyba, aby postawił na pomysł, skopał nam wszystkim tyłki zaskakującą pointą, pozostawił z otwartymi z wrażenia ustami i wściekłością wynikającą z tego, że to naprawdę definitywny koniec starć Harry’ego z Misquamacusem.
Jak wspomniałem, spodziewałem się lepszej historii, ale z drugiej strony mogło być o wiele gorzej. Mogłem na przykład oślepnąć w połowie książki i w ogóle nie poznać jej zakończenia.
Autor recenzji: Robert Cichowlas
Wydawnictwo: Albatros
Rok wydania: 2010
Liczba stron: 400
Format: 12,5 x 19,5
Ocena recenzenta: 7/10