W OBRONIE ROGERA HERRINGSA – premierowe opowiadanie Grahama Mastertona!

Roger Herrings twierdził, że cudzołożył tylko wtedy, gdy miał zapewnioną odpowiednią jakość; ja po prostu jechałem na swoim rowerze Maltby Speedwind, tak szybko jak tylko mogłem z górki, albo na piechotę, kiedy napotkałem wzniesienie.
Lato było tak gorące, że drogi zamieniały się w likier, a dęby okrywała mgiełka rozmytego powietrza. Kiedy pedałowałem, aromat wysuszonej trawy nieoczekiwanie okręcał się wokół żywopłotów. Już pędzę! Na spotkanie! Z Panią Jessicą! Roland!
Której nigdy nie przerżnąłem. Szkoda gadać, mamrotałem.
A chętnie bym to zrobił.
Miałem 19 lat i niedawno zmarł mój ojciec. Spadł do otwartego włazu na statku płynącym z Argentyny i roztrzaskał czaszkę o czerwono-biało-niebieską płytę z mrożonym mięsem.
Nawet go kochałem, ale było to dla mnie tak wstydliwe, że mówiłem, że ubódł go byk, co zawsze sprawiało, że moi przyjaciele krzywili się z obrzydzenia zamiast rżeć ze śmiechu i musieli udawać, że chwilowo wstrząsnął nimi szok.
Sami widzicie.
Ciężko było mi odróżnić prawdę od fikcji. Mogłem sobie nawet wyobrazić ten tępy róg, przebijający się na siłę przez jego wnętrzności, niezdarnie i krwawo torujący sobie drogę przez miękki żołądek.
Który z chęcią przyjął tyle Guinnessa w pubie Hairy Beast, w ciepłe popołudnia, kiedy słońce przeświecało przez zakurzone, grawerowane szkło, upstrzone słomą buty skrzypiały, a głosy nuciły swą elegię. Dla mojego drogiego, zmarłego Taty.
I Roger Herrings, który miał przynajmniej 25 lat, ale nie był w wojsku dzięki kategorii 4F i teraz, latem 1947 roku, siedział leniwie w upale, z obnażoną, bladą, wypukłą klatką piersiową, wystawioną na świergoczące powietrze. Powiedział mi: „A potem była Judy. Brzoskwinka. Brzoskwinka. Żebyś ty ją widział. Gorąca, lepka jak marmolada, wszedłem do środka łatwo jak widły w kupę gnoju. Grrrmmmmffff”.
Brylantyna na jego krótkich, czarnych włosach aż się świeciła. I pomimo tego, że zawsze obecna nutka zawiści mówiła mi, że żadna dziewczyna podobna do Judy nie zniosłaby tych włosów, podskakujących i powiewających przed jej mięciutką twarzą, wiedziałem że to zrobił, bo kłamał tylko w kwestii picia.
Kiedy odjechałem na moim rowerze. Na moim Maltby Speedwindzie. Stojąc na pedałach, przerzucając swoją wagę ciała z jednego na drugi. Czułem się jak szkolny prawiczek.
I moje życie pełne samotnych grzechów rozciągało się za moimi plecami. Niech zstąpi na was i pozostanie na zawsze.
A teraz! Już pędzę! Na spotkanie! Z Panią Jessicą! Roland!
Niczym pułkownik lotnictwa Douglas Bader, beznogi as myślistwa spadający na Peenemünde w swoim Typhoonie Anioł Pięć do Anioła Dowódcy Anioł Pięć do Anioła Dowódcy, Bandyci na Dziewiątej. Wirujący Messerschmitt uwięziony w moich włosach: ah-ah-ah-ah-ah-ah-ah-ah-ah vvveeeeooooooooowwww karRROOOOOMMM.
Była tam. Jessica. Owiana delikatnymi falami popołudniowego lata, widziana przez toń mojej pamięci, Pani Jessica Roland. Ta z wystającym nosem, wysokim, okrągłym czołem i długimi, czarodziejskimi włosami, które falowały, osiadały, wznosiły się i płynęły dookoła niej, jak niespokojne wodorosty na odległym brzegu.
I małe, sterczące piersi, pod czerwoną, kraciastą bawełną.
I wielkie, krótkowzroczne, niebieskie oczy.
I godne polizania, patykowate nogi, z białymi skarpetkami do kostek. Siedemnastka. Żadna bomba jej nie dotknęła, żaden płonący samolot jej nie nękał, przeświecała przez śmierć mojego ojca jak promienne światło, unosząc się z zamglonych fal mojej pamięci, tak czysta i jeszcze czystsza, pompująca świat ciepłem, nadzieją i miłością. Do mnie. Na moim Maltby Speedwindzie.
Miała piegi. I nawyk marszczenia noska, który za każdym razem sprawiał, że rozpływałem się w kompletnym bezdechu.
– Zgrzałeś się – powiedziała.
– Tak. Jest upalnie, czyż nie?
Zsiadłem i zdjąłem spinacze, jak mężczyzna udający się do kościoła. Na wieki wieków. Poproszę o delikatny podkład na organach. Preludium Bacha w ges-dur.
Zostawiłem rower zabezpieczony kłódką i poszliśmy na spacer wzdłuż brzegu. Moja ręka pociła się wprost do jej dłoni.
– Podjęłam decyzję.
Powiedziała. A moje serce wyskoczyło z piersi i spłynęło do morza.
– Zdecydowałam więcej się z tobą nie spotykać.
– Och.
Jechałem i jechałem na Maltby Speedwindzie, z oddechem krzyczącym mi w gardle, mila za milą, po zjazdach, nachyleniach, zakątkach i zakrętach, mila za milą. Zatrzymałem się na szczycie nieznanego wzgórza, cichym, wilgotnym i obcym. Metaliczne chmury osadzone były jak brwi nad okrągłymi wzgórzami Wiltshire.
Telefon. Wciśnij guzik A.
-Jessica. To ja. Mogę się z tobą zobaczyć?
Powiedziałam ci. Zdecydowałam więcej się z tobą nie spotykać.
-Jessica, kocham cię.
-Ale ja nie kocham ciebie. Nic dobrego z tego nie będzie. Brnąć w to dalej to głupota.
-Nawet nie próbowałaś mnie pokochać.
-Nadal cię lubię, jako przyjaciela.
-I co mi z tego? Jessica, nie rozumiesz. Kocham cię.
Nagle miedziaki się skończyły i uciekła z linii telefonicznej, z tej brzemiennej w samotność budki, w której stałem zamknięty w czerwieni, mniejszy niż kiedykolwiek wcześniej, jakby widziany z odległego samolotu, coraz dalej, dopóki nie stałem się całkowicie niewidoczny gołym okiem i trzeba by się wysilić, żeby zobaczyć mnie przez teleskop.
Płakałem przez chwilę, a potem miałem już 20 lat, a Bank otworzył przede mną swe drzwi. Była zima.
Siedziałem za ladą, odziany w brąz. Wysoki, pedantyczny zegar nadawał tempo mojemu popołudniu. Po mojej lewej szuflada pełna pieniędzy. I miarka po prawej, by móc je nabierać.
Tysiąc funtów w jednej szufladzie. W różnych nominałach. Białe, pomarszczone piątki, tak duże, że można by zawinąć w nie rybę. Zielone funty. Brązowe dziesiątki szylingów. Monety z krawędziami, o które można by odpalić zapałkę. Nic nie ukradłem.
Oszczędzałem z pensji. Odłożyłem już dziesięć funtów. A potem zabrałem je, wraz ze swoim dziewictwem, na West End. Na furmance mojego smutku, żeby wstawić się w deprawację.
-Przepraszam.
Podejrzliwe, młode oczy okopcone makijażem zwróciły się w moją stronę. Zimne popołudnie na Wardour Street, niebo jak skorodowana miedź. Kilka chłodnych kropel deszczu i człowiek pędzi jak Dracula pod czarnym parasolem i w płaszczu z kołnierzem.
– Co jest, doktorku?
– Bardzo przepraszam, mam nadzieję, że mnie źle nie zrozumiesz. Ale czy ty…
– Dwa funciaki dziesięć za numerek, piątka za całą noc.
Hmm. Taniej niż myślałem. Zostanie mi pięć funtów na nowe opony do roweru i może nawet na nowe siodełko.
-Eee. Tak. W porządku.
-Co? Dwa funciaki dziesięć za numerek, czy piątka za całą noc?
-Eee. Dwa funciaki dziesięć będzie w porządku.
Jessica zaprowadziła mnie do sadu. Z drzew spadały jabłka. Kleiła się do ziemi jak miód do kromki świeżego chleba, jej ramiona już się wyciągnęły, by objąć mnie swoją słodką pieszczotą, bryza owiewająca moją nagą erekcję i jej lędźwie złączyła nas, chociaż trzeba było jeszcze ponegocjować z jej skąpymi majteczkami, aż w końcu nastąpiły jęki i kwilenie, no i jej zęby przygryzły moje ucho.
-Stebbings widział cię wychodzącego z domu o podejrzanej reputacji.
-Przepraszam, sir?
-Stebbings widział cię opuszczającego teren prostytucji.
-Och.
Mogłem tylko gapić się na łańcuszek od zegarka, a nie na jego cętkowaną twarz, szeroką jak słońce, z białymi wąsami i przerażającymi oczyma, z których jedno mogło w każdej chwili zapaść się do środka i zniknąć na zawsze.
-Bank jest Bankiem moralności. Dopóki nie osiągniesz odpowiedniego wieku, odpowiadam przed twoimi rodzicami nie tylko za twoje dobro finansowe, ale też moralne. Muszę napisać do twojego ojca.
-Mój ojciec nie żyje, sir.
-Och.
-Został ugodzony przez byka, sir. I umarł.
-Przykro mi to słyszeć. W takim razie muszę napisać do twojej matki. Rozumiesz, nie chcę jej denerwować, ale musi się o tym dowiedzieć.
– Tak, sir, rozumiem.
– To dobrze. Możesz wracać do pracy.
Tego popołudnia wyjąłem z szuflady tysiąc funtów. Potem wyszedłem z Banku na ulicę. Następnie wróciłem i odłożyłem wszystko z powrotem na miejsce.
Później otrzymałem list od matki. Leżał na tej kłującej, frontowej wycieraczce. Przyszedł prosto do mojego domu, tego ze straszną tapetą i wiecznie unoszącym się zapachem smażonych jajek i zatęchłych genitaliów. List napisany pajęczym, bladoniebieskim pismem ogłaszał ekskomunikę. W imię ojca, syna i ducha świętego. Ty brudna kreaturo, co by o tobie pomyślał twój najdroższy ojciec. Ale mój ojciec był zbyt zajęty leżeniem na Bath Cemetery, zmiażdżony, z odciskiem zmrożonej polędwicy na swojej nie znającej uśmiechu twarzy.
W dół podmiejskich ulic na moim Maltby Speedwindzie. Srebrne latarnie wyrastały po obu stronach, tysiące metalowych erekcji zwiastujących! Nadejście! Mojego erotycznego ja!
I dziwna, pusta sekunda, kiedy osłabło we mnie życie i leżałem ze zdartymi kolanami na drodze, a koło od mojego roweru toczyło się gdzieś na boku, tik-tik-tik-tik.
Wszystko w porządku.
Tak. Tak myślę. Podarłem sobie spodnie.
Może wejdziesz na moment do środka. Przyłożę ci jodynę.
Tak tak dziękuję chyba wejdę. Czy mógłbym dostać filiżankę herbaty.
Oczywiście. Usiądź, a ja przyniosę.
Pułkownik lotnictwa Douglas Bader, ranny as powietrzny, leżący w niemieckim obozie dla więźniów wojennych, krew rozpryskująca się na podłodze. Ach, angielska świnia. Jesteś chory? Czego tu szukasz?
Co to za pokój. Ciepły. Z dużymi krzesłami, przykrytymi złotymi plecionkami. W rogu ciężki, orzechowy barek, pełen butelek ginu, szkockiej i brandy.
Wiejski pejzaż, z lśniącą powierzchnią pokrytą pęknięciami. Oryginalny.
Nagle kobieta wróciła z jodyną w brązowej, żebrowanej butelce, ręcznikiem i małą, emaliowaną miską wody.
-Podwiń nogawkę.
-W taki sposób?
-Tak. Matko, co za otarcie. Dobrze, że cię zobaczyłam. Przeleciałeś nad kierownicą.
Hmm. Haniebne, jak na syna mężczyzny ugodzonego przez byka.
Przykucnęła, przykładając kawałek poplamionej na pomarańczowo waty. Miała młodą twarz, może trzydziestoletnią, podobną do elfa, jakby jej praprababcia była niziołkiem.
Moje oczy ukradkiem zerkały na jej spódnicę, ciasno opinającą uda. A ujarzmione spojrzenie głębiej, na smukłe nogi, otulone brązowym nylonem i białe ciało podtrzymujące klips do pończoch. I wypukłość białych majteczek, wypełniona jakby masłem jeżynowym.
-A to co? – spytała nieoczekiwanie.
Wyrwała mnie z szoku, kładąc uspokajającą dłoń na moim twardym narzędziu w spodniach.
– Co to spowodowało?
Kiedy tak siedziałem jak dziwny inwalida, z jedną nogawką podniesioną niczym u początkującego masona, jej palce odpinały mój rozporek, a on uniósł się w tym drogim pokoju, nagi kawał mięsa, tak dobrze wypolerowany osprzęt! Mój kutas! Patrzcie! Oryginalny olej!
Ona, z jej wysoko podniesioną, bawełnianą sukienką, niczym kobieta w kąpieli u Lautreca, spragniona i rozkraczona nad moim krzesłem, szczepieni, na Boga, a moje prawdziwe dziewictwo utracone, nie przy grzmiącej symfonii, jak to sobie kiedyś wyobrażałem, a przy cichych, rozbawionych piskach dwóch ciał, szeptach i pomrukach osobliwego zachwytu.
I pędzę! Na moim Maltby Speedwindzie! Rydwan! Dzisiaj nie do Banku!
Ale na stację. Gdzie wsiadam. Do pociągu na zachód.
By stanąć na syczącym cmentarzu nad grobem mojego ojca.
Którego duch. Który jest mną.
Nareszcie zaliczył. 

Copyright © by Graham Masterton,1960s/2012

Tłumaczenie: Piotr Pocztarek

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.